Jan Kasprowicz (1860
- 1926)
Cisza wieczorna
I
Rozmiłowana, roztęskniona,
Hen! od wieczornej idzie zorzy
Zamykać Tatry w swe ramiona.
Przed nią zawiewa oddech boży:
Wonie jedliczne i świerkowe
Ze swych lesistych wstają łoży.
A ona tuli jasną głowę
Do Osobitej, by wraz potem
Kłaść ją na piersi Giewontowe.
Po reglach muśnieli przelotem,
Czoło Świnnicze w żar rozpali
I Hawrań zleje krwawym złotem.
Jak mknąc po szczycie i po hali,
Z ogniem tęsknicy ginie w dali...
II
Płonie kamienna Tatr korona,
A cisza siada między granie,
Rozleniwiała, rozmarzona.
Nad przepaściami niema stanie,
Senność przelewa w mgieł opary,
Po skałach wiesza zadumanie.
Ani się ozwie bór prastary:
Ona milczeniem gniecie smreki,
Unieruchamia ich konary.
Przez cały przestwór, przez daleki,
Głuchą za sobą tęskność wlecze,
Snać dźwigającą wieki... wieki...
Za nią, jak zdrój, co ledwie ciecze,
Snują sie męskie myśli człecze...
III
Owiana mgłami różowemi,
Przystaje w drodze zalękniona,
Przykłada ucho swe do ziemi:
Nic!... tylko gdzieś tam echo kona,
Tylko przygasa obłok krwawy,
tylko blednieje Tatr korona.
Pomrok ogarnia skalne ławy,
A od nich płynie do stóp ciszy
Li jednostajny szmer siklawy.
Czasem zaklęty las zadyszy,
Albo wystrzeli krzyk pastuszy
I zmilkł... I ona znów nie słyszy
Nic w tej przeklętej, mrocznej głuszy -
Nic prócz pojęku twojej duszy...
V
Opadły Tatry i omdlały,
Gdy na nie cisza rozmarzona
Płaszcz zarzuciła wiewny, biały;
Gdy rozpostarła swe ramiona -
Srebrniej rozświetli mgławe smugi -
Garnące czoła gór do łona:
Jak pas szeroki, jak pas długi,
Od Lodowego do Krywania
A z nimi puszcze, stawy, strugi,
Szczyt się przy szczycie ku niej słania...
Ona omdlenie wciąż rozsiewa,
Aż w tym bezkresie wyczerpania,
Tuląc się gdzieś do limby drzewa,
Sama wraz z bolem twym omdlewa... |