e-friendowi
*
Pierwszy raz w Tatrach byłam w sierpniu 1994 roku.
,,Szczecin - Zakopane,
08.08.94.
No i tak sobie jedziemy w góry. Po mojej prawej
z nosem wciśniętym w szybę drzemie Maciek.
Przy drugim stoliku Mateusz pisze list. Miasto
wyłania się z mroku za oknem jak jakaś nierealna
brednia, okna, latarnie, odblask neonów na ścianach.
Ten dwuwymiarowy slajd przesuwający się
wstecz, zbiór nic nie znaczących punktów w mroku
może - na pewno - jest dla innych ludzi ukochanym
lub znienawidzonym miejscem życia, całym
światem. Ulice, szyny, samochody. Wiadukty. To chyba
Wrocław.
*
Ostatni raz w polskich Tatrach byłam w maju roku
jubileuszowego.
Szczecin - Zakopane. W przedziale naszym
ludzi
sporo.
Dwóch studentów, gdzieś na rubieżach wsiedli,
jeden,
potem drugi, ucieszyli
się nawzajem na swój widok. Obaj mają włosy, co pozytywnie
nas
do nich
nastraja. Jeden ma nawet na palcu obrączkę, co nas nastraja jeszcze
pozytywniej.
O uczelni rozmawiają, o profesorach. - ludziach, którzy
krzywdzą
innych
ludzi i pogardzają nimi, a ta pogarda gorsza od tej krzywdy może.
Jakieś
skrypty przeglądają.
A ja to mam za sobą właśnie. Ta
podróż ma być
nagrodą
... za utratę chlubnego miana studenta i dołączenie do grona
bezrobotnych.
Noc za oknem już. Nieprzyjazna,
złowroga. Dokumenty
przed nią chowamy na dnie naszej ubraniowości, pieniądze biedne
przytulamy
do sensorycznych ciał. By nie dosięły ich długie ręce nocy.
Ziemia zaokienna w niebo się przemienia.
W kosmos
zimny i czarny, gdzieniegdzie tylko rozświetlony mknącym przez
otchłanie
świetlnym punktem, bądź punktów tych konstelacją. Ale
trafiamy w
końcu
na skraj ramienia galaktyki, jednej z tych dróg mlecznych.
Bo
gwiazdy zagęszczają
się, wydobywając materię z mroku: ulice i domy, mosty i szyny.
Grafitowoszare,
jak wszystko tej nocy. Ale ciepłe mimo to. Nieagresywne, niewrogie.
-Zobacz - mówię do Dziuny. -
To chyba
Wrocław.
Studenci zbierają się do wyjścia.
-Byłam tu ostatnio z dziesięć lat temu.
Na
zakończenie
ósmej klasy przyjechaliśmy. To wtedy widziałam w tramwaju
studenta, który
uczył się psa...
-Uczył się psa? - Dziuny
wyciągnął szyję w
moją stronę, jakby to miało zmniejszyć dystans między moimi słowami a
jego
niezrozumieniem.
-Psa - potwierdziłam. - Miał w xiążce
psa i podpisy
do jego części, chyba z kilkadziesiąt numerków. I uczył się.
Spod wiaduktu, po którym akurat sunęliśmy, wysunął się
tramwaj.
Odpłynął
w głąb ulicy, wraz z mnóstwem samochodów,
widocznych jako
rzeka czerwonych
świateł.
-Ten widok mocno mi utkwił w pamięci -
ciągnęłam,
patrząc przez okno. - Chodził za mną przez kilka lat. Studenci
uczą
się w tramwajach... Aż napisałam
wiersz który się tak
zaczyna. Pamiętasz?
-Acha. ,,Studenci uczą się w
tramwajach...''
stopczaki z plecakami u stóp
pozdrawiają samochody na wylotówkach
-
pomyślałam
ciąg dalszy, zżymając się w myśli, że to cuchnącym pociągiem, a nie
stopem
jedziemy. A wszystko z braku czasu.
-Najlepszy numer, jaki widziałem, o
uczeniu się
w tramwaju - odezwał się nagle jeden ze studentów z włosami,
ten
z obrączką
- wyglądał tak: jeden gość dyktował ze swojego zeszytu, a
dwóch
innych
siedziało obok na podłodze i pisali...
Mój Boże, pomyślałam. Kto tym
ludziom chce
taką
krzywdę robić. Społeczeństwo zorganizowane przez starych,
którzy
trzymają
władzę, zasoby materialne i wiedzę i to oni dysponują je młodym. Wedle
swojego upodobania. Często wedle ugiętości tych drugich.
A za oknem przesuwał się Wrocław. Mury
dawne i nowe,
lampy jasne i zaułki ciemne, długie szyje wiaduktów i kruche
mrowia człowiecze.
A każdy idzie z pękiem więzi z innymi ludźmi, podległości i
nadrzędności,
miłości i krzywdy. I studenci też idą, skrypty noszą w torbach i
plecakach.
*
Ostatni raz w słowackich Tatrach byłam w końcu
października
roku jubileuszowego.
I nie śmierdzącym pociągiem wracaliśmy,
ale błogim
autostopem. Który po raz pierwszy w życiu zawiódł
nas:
krótki dzień jesienny
zakończył się, gdy byliśmy pod Legnicą. Z bólem serca, z
braku
czasu, który
coraz bardziej nasze doroślejące życie dopada, udaliśmy się na stację
kolei.
Tu zaś okazało się, że możemy albo
czekać trzy
godziny
na pociąg a potem przesiąść się i czekać godzinę na przesiadce, albo
czekać
godzinę w Legnicy i trzy godziny na przesiadce. Wybraliśmy tę drugą
opcję,
bo było zimno i pusto straszliwie na dworcu, a kloszardzi zagęszczali
się.
-Nie śpij, Dziuni - budził mnie Dziuny w
pierwszym
pociągu. - Nie śpij.
-Nie śpij, kochanie. Trzymaj się. -
powtarzał, kiedy
wyleźliśmy we Wrocławiu na peron.
A mi się chciało spać. Straszliwie.
Dyskomfort ciała
przeogromny. Ciało przeniknięte, przeszyte na wylot tym bolesnym
żądaniem:
położyć się i rozluźnić wszystkie mięśnie. I żeby jeszcze było ciepło.
A jeśli nie ciepło, to chociaż mniej zimno.
-Jak to dobrze, że Lojzo dał nam tę
znalezioną bluzę
- mówię. -Bez niej bym chyba umarła.
Hol dworca ten sam, co przed
dziesięcioma laty.
Półokrągłe sklepienie, bardzo wysoko nad naszymi głowami.
Pamiętam, że
wtedy latał pod nim wodorowy balonik w kształcie srebrno-czerwonego
serduszka
z Myszką Miki. Gadżet, który teraz setkami rozdaje się na
każdej
promocji,
wtedy stanowił kompletną nowość. Na tym dworcu z przyczyn mi do dziś
nieznanych
siedziałam z całą klasą i wychowawczynią kilka godzin, czekając na
powrotny
pociąg. Obserwowanie balonika, zmian jego położenia i kąta nachylenia
stanowiło
dość istotny element tego czekania, podobnie jak przyglądanie się
zielonemu
neonowi ,,kasy biletowe kasy'' (sic!) - którego
krój
czcionki pachniał
skondensowanym peerelem.
I dziś dworzec wrocławski
znów. O dziesięć
lat starszy.
Tryskający światłem i napisami, do granic możliwości wypełniony
punktami
sprzedaży dóbr wszelkich. Dworzec - jak wszędzie: życie w
soczewce, świat
ludzki w pigułce. Ludzie młodzi i starzy, i ci średni ciągnący za sobą
dzieci, jedni z plecakami, inni z aktówkami,
niektórzy z
torbami-dziadówami,
a najwięcej ze zwykłymi walizkami, w których swój
żywot
przełożony na materię,
na praktykę ciagną za sobą. Niewygodnie im z tym, ciężko i bez przerwy
pilnować trzeba, ale nie są w stanie ich porzucić. Bo to jest ich mała
stabilizacja, ich zakotwiczenie. Że kiedy wiatr powieje, oni trzymając
je nie oderwą się od ziemi, przy której tak bardzo chcą
pozostać. Niewolnicy
swoich nieożywionych niewolników nigdy nie poszybują z
wiatrem.
Ani w żagle
go nie nabiorą, tylko po wielkiej wodzie na walizce jak na tratwie będą
dryfować.
No ale nie wypada o wielkiej wodzie
mówić
właśnie
w tym mieście, stwierdzam porzucając metaforę a wracając do konkretu.
Nie
widziałam powodzi w telewizji, bo wtedy w bezprądowych obszarach
byliśmy.
Ale słyszałam, że działy się tu rzeczy straszne. Że woda dochodziła do
trzeciego piętra na ulicach niektórych. Że wszystkie
drapieżniki
w zoo
utopiły się w swoich klatkach. Utopić się w klatce - Boże.
Koszmarna
śmierć. A mój fenek? Jeśli dożył tego czasu, czy uratowany
został przez
ludzi - złych, którzy z cudzej niewoli rozrywkę sobie robią?
Dziesięć lat temu, z klasą, byłam w zoo.
Nikt mi
jeszcze nie uświadomił, jak zła to instytucja. Między żyrafami,
słoniami,
wielbłądami szukałam fenka, malutkiego liska z ogromnymi uszami. Chyba
dość mocno wtedy byłam podobna do niego - dopiero potem skrzydła mi
wyrosły.
Szkoda tylko, że kły nie zanikły, ale nikt nie jest doskonały.
Chodziliśmy wtedy pół dnia po
mieście wielu
mostów,
w którym tramwaje były niebieskie i jeden z nich miał numer
zero. Był to
szok dla mieszkanki miasta, w którym tramwaje były czerwone.
Niedługo potem
zresztą wszystkie, i czerwone, i niebieskie, straciły swą barwę na
rzecz
komercyjnej wzorzystości.
Mosty podobały mi się wtedy, aczkolwiek
zagadnienie
Odry było mi znane z jej nieco dolniejszego biegu. Ale tu było więcej
drzew
obok mostów. I całkiem inne wrażenie przez to. [i
wiatr
kartkuje xiążki
poetów / na ławkach nad rzeką i włosy ich splata]
-Wartoby zjeść coś - powiedział
nieśmiało Dziuny.
-Święta prawda - rzekłam. - Ale kasy to
już chyba
zostało niewiele.
Zaiste, po awaryjnym kupieniu
biletów nie
było jej
dużo, mimo iż miałam jeszcze legitymację studencką, ważną do końca
stempelka,
czyli za dni parę. Snuliśmy się właśnie między kasami a rzędem
komercji.
-O! tu jest bankomat! - ucieszyłam się.
- Ale ja
już dziś wypłacałam. To wypłaci mi drugi raz?
Udało się. Dwa najmniejsze, brązowe
papierki
wysunęły
się z sezamu.
-Hura, jesteśmy bogaci. Możemy zaszaleć.
Może na
pizzę pójdziemy?
-Warto chyba.
-Tylko znajdźmy jakąś klimatyczną
pizzerię.
Pielgrzymka wzdłuż wszystkich kapliczek
komercji
była dość długa. W większości z nich przykuwało naszą uwagę egzotycznie
brzmiące zaklęcie: Pita-Knysza. Pizza była w kilku miejscach. Ale zbyt
mało ładne były to miejsca, żeby płacić tyle, ile tam ta potrawa
kosztowała.
Obeszliśmy dworzec dwa razy i nie
mogliśmy się
zdecydować.
-Słuchaj, a może dowiemy się, co to jest pita-knysza?
Przeszliśmy znowu wzdłuż budek i
wybraliśmy jedną,
w której najsympatyczniej wyglądały dziewczyny sprzedające.
-Dobry wieczór - podeszliśmy
do lady. - Mamy
taki
problem, bo jesteśmy z daleka. Czy mogłyby nam panie objaśnić, na czym
polega pita i knysza?
Dziewczęta uśmiechnęły się przyjemnie
bardzo i
wyklarowały
nam tę kwestię, demonstrując odpowiednie materiały:
-To jest ciasto na knyszę. Najpierw się
je
podgrzewa,
a potem do środka wkłada się różne warzywa, z tych co tu
widać.
To kosztuje
3zł. Można też jeszcze włożyć ser, mięso albo rybę, wtedy trzy
pięćdziesiąt...
A to jest pita... - itd.
-No to my jedną knyszę poprosimy. Z
warzywkami.
-A wszystkie rodzaje państwo lubią, czy
czegoś nie
dawać?
-Wszystkie - poprosiłam i przyglądałam
się, jak
dziewczyna zręcznie nakłada pomidory, ogórki, siekaną
kapustę,
tartą marchewkę,
groszki i inne rozkosze do knyszy, polewając sosem.
-A można zapytać, skąd państwo są?
-Z prowincji. Ze Szczecina znaczy.
-No, to rzeczywiście daleko.
-A do nas, to jest daleko wszędzie. Na
takim końcu
mieszkamy, gdzie wrony zakręcają.
Wróciliśmy z jedzeniem do
nawy głównej
(bo budka
mieściła się w ciągu wejściowym) i usiedliśmy na kamiennych schodkach
na
galeryjkę.
-O Boże jakie dobre - powiedziałam
tylko, kiedy
wcinaliśmy tę knyszę, każde od swojego końca, popijając sokiem z
kartonu.
Szybko się skończyła.
-To może jeszcze jedną?
-Im mniej kasy będziemy mieli, tym niej
nas w
pociągu
okradną.
Próbowaliśmy rozejrzeć się za jakimś
miejscem do
siedzenia. Niestety, krzesełka były nieproporcjonalnie do wielkości
dworca
nieliczne i już zajęte przez bezdomnych. A siedzenie na schodkach
groziło
przeziębieniem nerek.
-Nie śpij - trząsł mnie Dziuny. -
Idziemy pochodzić,
żebyś się obudziła...
Przed budynkiem roztaczała się noc
ciemna i widok
na ściany po drugiej stronie ulicy. Staliśmy na progu stacji jak na
brzegu
jeziora jakiegoś - nieznanego miasta. Zbyt ciemnego, by zdobywać je
nocą.
-Szkoda, że jesteśmy tu tak
późno.
Poszlibyśmy pooglądać.
-Gdybyśmy tu byli za dnia, to
pojechalibyśmy dalej,
a teraz bylibyśmy już za Zieloną.
-Prawda. Ale fajnie byłoby zobaczyć tę
kawiarnię
w jeżdżącym tramwaju.
-I kamieniczki. Pamiętam, dziesięć lat
temu mi się
podobały bardzo. Artyści się kręcili, sprzedawali obrazy, i inne
branże...
i palce ścierają o struny stalowe
by ból i łzy serca ich płaczem zagłuszyć
-pomyślałam. Ale nie pamiętałam tak
naprawdę, czy
ktoś wtedy grał na ulicy, czy to tylko mojej wyobraźni urojenie.
Zimno było. Może gdyby nie zimno i
zmęczenie,
zanurkowalibyśmy
w to miasto. Schowaliśmy się spowrotem w ramiona dworca. Zegar o
pięknych
wskazówkach dopiero dochodził do północy.
-Usiądźmy gdzieś - prosiłam.
-Nie, bo zaśniesz.
-Ale ja już nie mogę.
-Chodź. Połazimy.
A więc znów wzdłuż holu.
-Ja chyba wiem, czemu tu jest tak mało
krzeseł.
Żeby ludzie wchodzili do kawiarni i tam kasę zostawiali.
Doszliśmy do prawego końca.
-Chodź, zobaczymy czy jest jeszcze to
kino dworcowe.
-Chcesz iść na film?
-No co ty. Ponoć to jest jedyne takie
kino w Polsce.
Obejrzałam tu wiekopomne dzieło kinematografii ``Akademia policyjna
6''.
Kino było, seans właśnie trwał.
Pani-administratorka
popatrzyła na nas dziwnie. Cofnęliśmy się z progu. Plakaty zapraszały
na
utwory tak nijakie, że nawet nie pamiętam tytułów.
Więc snujemy się dalej. Głowa spada mi
coraz
bardziej.
Rozglądam się za poczekalnią, w której poeta mój
najdroższy napisał swoje
pierwsze opowiadanie, najbardziej dla mnie ulubione. Ale nie ma tu
żadnej
poczekalni. Nie mam nawet pomysłu, w jaki sposób ona mogła
tak
zniknąć.
Może ją na kapliczkę handlu przerobiono.
Zamknięta na głucho księgarenka. Poniżej
jej szyby
- dwudziestocentymetrowy parapet.
-Usiądźmy tu.
-Ale ty mi zaśniesz.
-Na chwilę tylko.
Siadamy. I dostrzegamy kartkę:
,,Zabrania się siadać
na parapecie''.
-Chodźmy stąd, bo nas jakiś policjant
pogoni.
-Posiedźmy jeszcze chwilkę...
-Ale nie śpij.
Więc snujemy się dalej. Pod sufitem wisi
dziwny
ekran, na nim komunikat pogodowy na przemian z reklamami.
Dwunasta
piętnaście. Jeszcze tyle czasu do tego pociągu, a tam położę się albo
usiądę,
i zasnę wreszcie. Chociażby na korytarzu.
Usiedliśmy w końcu na schodkach kamiennych, żeby obserwować tablicę
unaoczniającą mające odjechać pociągi. Co jakiś czas nazwy miast,
godziny,
numery peronów przewijały się - przesypywały - z głośnym
szelestem. Fascynowało
to i przykuwało uwagę.
Tymczasem sok z kartonika przefiltrował się.
-Wiesz, siku mi się chce.
-No to kibla poszukajmy.
-W kiblu? W życiu! Narazić się na kiłę i
jeszcze
płacić za to. To już wolę przeziębić pęcherz.
-No to wytrzymaj do pociągu.
-Nie dam rady.
Wyszliśmy znowu przed stację. Ciemność i
bezruch
dość duży już panowały. One mnie ośmieliły. Wyszukałam jakieś
półosłonięte
miejsce między ścianką, krzaczkiem i śmietnikiem i nastąpił wzrost
metafizyki
(bo kiedy ubywa materii, przybywa ducha).
[I tak było lepiej niż w tegorocznym
Krakowie, gdzie
sikałam siedząc na drzewie, tak żeby spływało po pniu. Kobiety są
idiotycznie
pod tym względem skonstruowane. Mężczyźni mogą te nad wyraz naturalne
sprawy
załatwiać nie tylko nie narażając się na przeziębienie, ale i z
godnością,
w postawie wyprostowanej, przynależnej istocie ludzkiej].
Sympatyczne dziewczyny już dawno
zamknęły knyszerię.
Pewnie teraz śpią. Usiedliśmy znowu na kamiennych schodkach, pomiędzy
żulerią
i młodzieżą, które to dwie grupy społeczne pod wszelkimi
szerokościami
geograficznymi mają ze sobą zawsze wiele wspólnego. A
przynajmniej ubóstwo
i niewielkie opory przed siadaniem na podłodze. Na wszystkich dworcach,
na których spałam, zawsze pospołu i zgodnie polegali:
kloszardzi
miejscowi
i młodzież ze stron dalekich.
-Nie śpij! Dziuni, jesteś straszna! Jak
możesz w
ogóle!
Próbowałam skoncentrować się
na
wskazówkach zegara
i przyglądać się, jak się poruszają. Dochodziła pierwsza. Jeszcze tylko
pół godziny...
-Tin din! Pociąg pospieszny z kądśtam do
Szczecina
jest opóźniony o 30 minut. Pociąg pospieszny do Szczecina
przez
Leszno
Poznań Wronki Krzyż Stargard Szczeciński jest opóźniony o 30
minut. Wysokość
opóźnienia może ulec zmianie. Przepraszamy.
,,Ugryź się w...'' - chciałam pomyśleć,
ale się
powstrzymałam. To przecież nie jest wina tej pani. Zatem pół
godziny zmęczenia
i marznięcia dłużej.
Kolejne pociągi pojawiały się na dole
analogowej
tablicy odjazdów, w miarę jak te górne zanikały.
I tak to
trwało, trwało
i trwało (,,Nie śpij!''). Nie wiem, czy ktoś patrzył na przesypującą
się
tablicę odjazdów, kiedy nasz pociąg, zaniknąwszy z toru przy
peronie którymś,
zaniknął z tej tablicy, i czy ten ktoś tak samo jak ja marzł i chciał
spać,
i czy miał przy sobie kogoś, kto go budził, kogoś, na kim
mógł
się oprzeć.
Tak jak ja mogłam oprzeć się na tym, do którego wołałam z
otchłani największej
samotności, na miesiąc może przed tym, kiedy mi się spełnił:
studenci uczą się w tramwajach
tak wiele jest na świecie istot do kochania