pacyfkapacyfka

Wrocław i ja (2)
 
 

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta

Edward Stachura


 
 

    -Tam?
    -Nie, chyba w prawo.
    -Zaraz, gdzie my jesteśmy.
    -E, nie z tej strony wyszliśmy. I gdzie teraz?
    -Tędy to chyba nie dojdziemy do hali dworcowej.
    -No zobacz. Za bardzo zeszliśmy na prawo. A tam w lewo żadnych schodów nie widziałam.
    Już wiemy gdzie jesteśmy - wyszliśmy drugim tunelem prosto na ulicę. Więc szybko po chodniku do bocznych drzwi budynku dworca. Ależ ta hala wielka. O tak, poprzednimi razy byliśmy tu w środku nocy. Teraz światło wpada przez przejrzysty sufit, więc wydaje się on dużo wyższy w tej swojej majestatycznej łukowatości.
    Jest zegar i jego piękne wskazówki, dobitnie podkreślają fakt, że jesteśmy tu o 60 minut później, niż mieliśmy być. Tłum ludzi kłębi się - bezskutecznie wypatruję wśród nich...
    - Cześć - Chick wychynął z gąstwia ludzkiego niczym nie przymierzając Wenus spośród fal. Ależ ma oczy jasne. Uśmiecha się. Dawno nie widziałam go tak radosnego.
    W ogóle dawno go nie widziałam.
    - Cześć, długo czekasz?
    - Długo to pojęcie względne. Mógłbym czekać na przykład pięć godzin...
    Pierwsza rzecz, którą należy zrobić na dworcu we Wrocławiu, to dać sobie knyszę. Tej naszej knyszerii już nie ma, mimo że nie upłynął rok od dnia gdy pewnej chłodnej nocy sympatyczne dziewczęta tłumaczyły nam, ludziom z betonowej wiochy na północy, co to jest knysza. Jest tam teraz spożywczy. Ale z sentymentu kupujemy niemal w tym samym miejscu, w budce obok, po lewej stronie w wylotowej nawie-przedsionku jednego z najładniejszych w Europie budynków dworcowych.
    A więc knysza. Rzecz prosta niby. Kawałek bułki, kapusta w dwóch kolorach, trochę innych warzyw, i skąd się to bierze że to takie dobre?
    Idziemy zatem delektując się naszym jedzeniem, w którym nie wiadomo czy cudowność bierze się bardziej z knyszowości, czy z wrocławskości, czy może też z dworcowości (dworcowość jest aspektem czy raczej funkcją bycia-w-drodze, więc jest nie bez znaczenia) jakoś tak z rozpędu w stronę przejścia dla pieszych - ``czy macie jakieś plany na dziś'' - pyta przyjaciel nasz młody, co brzmi troszkę surrealnie, ``zwiedzać Wrocław?'', staram się utrzymać w konwencji, - ``to chodźmy tędy'' - trochę zakręcona jestem od tego wielkomiejskiego szumu, w którego sam środek wpadliśmy. Po pięciu dniach w Strużnicy, malutkiej i zapadłej między wzgórzami Rudaw, gdzie chata, bardaszka z serduszkiem, woda w wiadrze ze źródełka, spanie na strychu, na sianku - tu nagle ulice i samochody, ludzie, tramwaje, światła, pasy - rusztowania jakieś, niebezpieczne lawirowanie po krawędzi jezdni, samochody, ludzie, samochody - ale strach zupełnie inny niż w odległej naszej betonowej wsi: tam mam wrażenie, że za chwilę coś się na mnie rzuci; tu jedynie boję się, że na coś wpadnę... Znowu jakieś przejście na skrzyżowaniu, nic nie jedzie to idę i - naraz - dziwię się, że Dziuny łapie mnie za łokieć i powstrzymuje.
    -Czerwone -
    -Rzeczywiście -
    Wysepka między pierwszymi a drugimi pasami: - Spójrzcie, tu jest dość wymowny pomnik - zatrzymuję się przy prostym jak wolność kawałku bruku z wtopionym weń połamanym rowerem, z blizną wgniecenia od gąsienic czołgu biegnącą na ukos. Naprzeciw na murku napis farbą - Wrocław - Chiny. I obrys ludzkiej sylwetki, taki jak ten, który robi policja wokół ciał zamordowanych.
    -Ten napis jest z wtedy. A teraz ktoś dopisał ``Wrocław -Nowy Jork''.
    To jest dobre miasto, myślę sobie. To jest dobre miasto, skoro żadnym specom od jego wyglądu nie przyszło do głowy, że napis na murze trzeba zamazać, żeby murek był gładki. W ten sposób estetyka nie wygrała z etyką.
    -W jednym filmie Wendersa - mówię, patrząc na pogięty rower - z 1991 roku, akcja rozgrywa się w 1999, jedna pani rozmawia w Pekinie przez telefon, i ma w tle plac Tienanmen, i widać na nim, jako bardzo mały szczegół, pomnik przedstawiający człowieka z podniesionymi ramionami stojącego naprzeciw czołgu...
    Chick twierdzi, że pamięta te czasy, może niewyraźnie, ale pamięta - chociaż wtedy jeszcze nie umiał czytać, kiedy ja uczyłam się na pamięć wierszy z wydanej metodą powielaczową antologii poezji walczącej. A w dniu masakry na placu rozrzucałam ulotki, idąc z rodzicami do lokalu wyborczego - moi rodzice po raz pierwszy szli głosować, bo wcześniej tylko ``durny do urny'' chodził... (jak wówczas głosił inny napis na innym murze)
    -Idziemy?
    -Za moment. Jak będziemy mieli zielone światło...
    A więc my i oni. Ci z przeciwległego krawężnika idący w naszą stronę. Bezkolizyjnie mieszający się.
    Samochody by tak nie umiały.
    Nie spełniło się proroctwo Wendersa. Tam ludzie dalej umierają w więzieniach, na przesłuchaniach. Nie ma pomnika ofiar Tienanmen, to nie było proroctwo, tylko myślenie życzeniowe...
    -Co na świecie? Bo my byliśmy odcięci od świata i wszelkich mediów. Stany nie zaatakowały Afganistanu?
    -Nie, powiedzieli że nie zaatakują przed ani w trakcie wizyty Papieża w Kazachstanie...
    -Z tego powodu nie zaatakowali? Bo postawili jakieś ultimatum, ale to było parę dni temu...
    -Termin właśnie minął dziś o północy.
    My tu sobie spokojnie idziemy przez te pasy, nie kulimy się słysząc lecący samolot. My tu spokojni. A tam - jedni ludzie po jednej stronie świata przerzucają tony dymiącego gruzu, wydobywają zdruzgotane ciała. A tam - inni ludzie po innej stronie świata kopią schrony przeciwlotnicze, uciekają z miast, chroniąc swoje kruche ciała przed zdruzgotaniem.
    Wrocław - Chiny a Wrocław - USA to są jednak dwie różne osie. Inną jest śmierć z rąk fanatyka-szaleńca, a inną śmierć z rąk legalnych władz własnego państwa. Albo: innym jest poczucie zagrożenia taką śmiercią. Ale czy śmierć jest równa śmierci? Nie jest, prawda?
    Wielki budynek o lustrzanych ścianach, chromy, glazury, połyski i reflexy. Schody ruchome. Czyści acz tłumni panowie i panie. A my - Dziuny i ja - tacy śmierdzący i syfiaczy po miesiącu tułaczki z dala od domu, od wanny, od pralki, myjąc się i piorąc w potoku...
    W samym środku tej wielkiej hali - w wirze komercji, klienteli i konsumpcji - stoliki, przy nich ludzie jedzący jakieś towary gastronomiczne.
    -Jak tak można jeść w miejscu, gdzie wszyscy chodzą - zdziwił się Dziuny.
    -Tutaj przychodzą tylko ludzie, którzy mają tyle forsy, że nie wiedzą, co z nią robić - zauważył Chick.
    -Ale zawsze miło pojeździć po schodach ruchomych - rzekłam z udawaną wiekopomnością w głosie.
    Nie udało się kupić tego-po-co-tu-przyszliśmy, więc wyszliśmy z lekką ulgą. Może nawet obopólną: świątynia komercji chętnie nas wypluła, usłużnie otwierając fotokomórczane drzwi. Idąc chodnikiem wzdłuż ściany zobaczyliśmy inne wejście: drzwi samoczynnie obrotowe, na planie - nie przymierzając - galaktyki spiralnej z poprzeczką, w których przeszklonym półkolu wirowała jakaś wystawka.
    -Ale takiej formy, to jeszcze nie widziałam.
    -No czook - skomentował błyskotliwie Dziuny.
    -Wiesz - mówię do Chicka - my jesteśmy ludzie z prowincji. Dlatego to wszystko dla nas takie niezwykłe.
    Zapuszczaliśmy się w obszary zielone.
    -Orientujecie się choć trochę, gdzie jesteśmy?
    -We Wrocławiu?
    Spomiędzy drzew wychynął obiekt w kształcie formy do pieczenia babki drożdżowej.
    -O, ja tu byłam - ucieszyłam się. - Dziesięć lat temu, z klasą. Większość czasu spędziliśmy stojąc pod Panoramą, bo okazało się, że bilety trzeba rezerwować trzy miesiące wcześniej. I staliśmy tu, staliśmy, aż się ktoś zlitował, nie wiem, czy Bóg, czy kasjerka, i wpuścili nas...
    -No i jak wrażenia?
    Skrzywiłam się snobistycznie.
    -Największe wrażenie zrobiło na mnie drzewko wstawione przed obrazem...
    Idziemy dalej, a tam pomnik ofiar NKWD zabitych w Katyniu, ale nie napiszę o nim, bo straszny, a ten dzień cały był piękny i radosny, więc nie umiem takiej straszności i radosności obok siebie napisać. Ona, ta straszność, przypomniała nam o sobie. Że istnieje druga strona tej naszej spokojnej exystencji. Że za ten spokój kiedyś ktoś zginął, żebyśmy my mogli żyć. Że nie ma exystencji oderwanej, że jesteśmy częścią wielkich łańcuchów i wielkich ciągów.
    -Zobaczcie, tu są lody Zielonej Budki. Co wy na to?
    -No jasne. Chick, a ty?
    Nasz przyjaciel nie przyzna się za nic w świecie, że zjadłby loda.
    -Też chcesz. Wybierz tylko którego.
    -Wybór pozostawiam tobie...
    Machnęłam tylko ręką, darując sobie wypowiedzenie komentarza, że ``trudno się z tobą dogadać''.
    -Halo, jest tu kto? - rzuciłam do wnętrza budki owocowo-warzywno-lodowej, bo nikt się nie pojawiał. Wokół mnie stały w skrzynkach jabłka, które mogłabym zapakować garściami do kieszeni i unieść w siną dal.
    -Już idę! Skoczyłem tylko po gazetę do kiosku! - sprzedawca, starszy pan, nadbiega kusym truchtem. Wszedłszy do środka, pyta: -coś podać?
    -Trzy Tytany w białej czekoladzie -
    -Czy tu są ludzie tacy uczciwi, czy ten pan jest taki naiwny? - pytam, gdy odchodzimy liżąc. - Przecież ktoś mógłby wynieść mu cały ten interes.
    -Nie jest naiwny - mówi Chick. - Nie chwaląc się, to jest tu normalne....
    Ech, co tam pobrzmiewa w twym głosie, mój młody przyjacielu. Może jednak odrobina dumy? A może to jest ... miłość? Do twojej metropolii ukochanej, której miłośnikiem jesteś? Ach, mieć takie miasto. Móc je kochać. A nie tylko myśleć o miejscu swego urodzenia i zamieszkania jako o więzieniu i betonowej pustyni.
    Więc w domu kolegi Chickowego. Cudowne doznanie: zdjęcie plecaka, plecaka przewidzianego na przeżycie miesiąca poza domem. Inne cudowne - woda i mydło. Dobrze że mam katar, nie czuję jak śmierdzę.
    Siedzę na kafelkach pod ścianą przedpokoju, który jest zarazem salą komputerową, piję sok z wysokiej szklanki. Chłopaki grzebią w empetrójkach, kopiują płytę AfterCrying którą przywieźliśmy z Krakowa.
    -A ta poprzednia ich płyta, którą mi kopiowałeś, podobała ci się? - pyta Chick.
    -No, jakoś nie wpadła mi w ucho...
    -Dziwne. Jesteś muzykiem, a ci się nie podoba...
    -To, że się jest muzykiem, nie znaczy że musi się lubić każdą muzykę - zauważył Adam i nie sposób odmówić mu logiki.
    -Nie każdą, ale tą. Tą masz lubić.
    Patrzę sobie na mojego przyjaciela i myślę: to nie przypadek że odnaleźliśmy się, z odległości setek kilometrów, w gąszczu internetu. Musieliśmy się odnaleźć, skoro jesteśmy tak podobni. Ja też jestem taką faszystką.
    (Tak tę cechę nazywa Dziuny)
    -Ty Żydzie - mówi Chick do Adama.
    -Dlaczego tak mówisz.
    -Wyglądasz jak Żyd.
    -Od kiedy oceniasz ludzi po wyglądzie?
    Idziemy ulicami Wrocławia. Jest pochmurno. Z billboardów uśmiechają się kandydaci do oślich ławek.
    -Jak ostatnie wyniki sondaży?
    -Widziałem program wyborczy Samoobrony, mówili że według zrobionych przez nich ankiet 48% ludzi będzie głosowało na Samoobronę. Więcej niż na komunistów, oni mają 42%. Według tego samego sondażu.
    Jednym słowem, szykował nam się sojusz robotniczo-chłopski. Nie wzięliśmy tego poważnie, przyszłość miała pokazać, że popełniliśmy błąd...
    Chick to jest człowiek szczęśliwy. On wie na kogo głosować. I głosować może, bo niektórzy z jego klasy nie. A ja przez 12 lat demokracji i osiem lat posiadania czynnego prawa wyborczego zdążyłam się już zrazić do wszystkich. Mój wybór zatem będzie wyborem mniejszego zła.
    -Ja myślę że powinnaś głosować tak jak uważasz, niezależnie od sondaży. Bo jeśli wszyscy tak pomyślą, że nie warto na nich głosować, bo nie przekraczają progu, to rzeczywiście nie przekroczą progu. Gdyby nie sondaże, pewnie by się tak nie stało...
    Dwa dni później, gdy nadszedł dzień sądu, okazało się że nie przekroczyli. Mimo że na nich głosowaliśmy...
    Dwa rzędy kolumn, właściwie dwa łuki koncentrycznych okręgów. Winobluszcz, prześliczne girlandy, festony i frędzle zielonych pędów. Już gdzieniegdzie przebarwiają się w kierunku koloru krwi tętniczej. To skracające się dni tak je krwawią, to nadchodzące ekwinokcjum. Zwisają ze stropu nad naszą międzykolumnową drogą, z jego brzegów wewnątrz mniejszego kręgu i na zewnątrz większego.
    -Ja bym chyba za jakiś czas siknął - mówi Dziuny.
    -To może siknij teraz, póki jest okazja - zaproponowałam.
    -A może i masz rację.
    Mój najmilszy schował się za parę kolumn, w miejscu, gdzie rosły jakieś ładne iglaste krzaki.
    -Jak tu ładnie - stwierdziłam patrząc na płaszczyznę wody wewnątrz okręgu.
    -A ty tak nie lubisz betonu.
    Masz rację...
    -Ale zobacz że jedną decyzją jednego człowieka takie miejsce może zostać zeszpecone przez taką na przykład karuzelę - dodał Chick wskazując na stojące dość daleko za nami szkaradzieństwo: samolociki na wysięgnikach.
    -Ale przecież nikt nie korzysta.
    -Ale w niedzielę klienteli mają tu sporo.
    Po przestrzeniach zielonych, brązowiejących, rudziejących, po przestrzeniach lustrzanowodnych udekorowanych szafirowymi piórkami na skrzydłach brązowobiałych kaczek krzyżówek, po przestrzeniach wysmuklonych w łuk szyj mostków nad kaczkami, po przestrzeniach zebranych w axamitne, zmysłowe gęstości igieł czarnej sosny nad mostkami - doszliśmy znów w przestrzeń zurbanizowaną. Samochody śmigają dwupasmową jezdnią, dwa strumienie aut w jedną i dwa w drugą stronę.
    -Straszne są te akademiki - mówi Chick pokazując na piętnastopiętrowe budynki - te ściany pomalowane na brązowo wyglądają jak jakiś skorodowany metal. Ale miasto nie ma pieniędzy, by zbudować je od nowa...
    Jakiś czas wcześniej mijaliśmy inne szare-bure drapacze chmur o okienkach jak plastry ula:
    -Rany, dlaczego we wszystkich miastach akademiki są takie okropne - stwierdziłam wtedy. No bo przecież student pomieszka wszędzie, i jeszcze ma być wdzięczny... Stąd te malutkie okienka malutkich pokoików - klitek.
    -Dlaczego okropne?
    -No zobacz. Nie tyle brzydkie co ... hmmm... Nieludzkie. Tak, nieludzkie.
    -Ale te nazywają się bardzo sympatycznie: Kredka i Ołówek.
    -Rzeczywiście. Ale to ludzie nadali tej formie ludzką treść...
    Bo student pomieszka wszędzie. W każdych warunkach, byle taniej. Więc można dać mu warunki każde. Bo ``w całości lub w części'' w praktyce oznacza zawsze ``w części''. Bo student poczeka, aż się jego podanie łaskawie załatwi, bo student zaparkuje pół kilometra od wydziału, bo bliższy praking jest dla pracowników, bo student postoi w kolejce do kasy uniwersytetu, którą mu zamkną przed nosem, bo przyszło mnóstwo panów profesorów, a pracownicy obsługiwani są poza kolejnością. Bo student (stu studentów!!!), który w podstawówce po przełomie demokratycznym uczył się angielskiego będzie słuchał wykładu po rosyjsku, bo pan profesor nie jest łaskaw nauczyć się po polsku, a prześwietna uczelnia chcąc zrobić prestiżowy wydział zatrudniła ludzi z literkami przed nazwiskiem z ... Białorusi. Student nauczy się praktycznego zastosowania białoruskich teorii z napisanego cyrylicą podręcznika sprzed 20 lat. A jak się komuś nie podoba, to hałdujudu z tej uczelni, w końcu nikt studentowi nie każe studiować...!
    No ale. Odrzuć czarne myśli, dość już twoich łez. Teraz jest dzień twój piękny, dawno oczekiwany, kiedy wreszcie w spokoju ducha chodzisz sobie po mieście wielu mostów. Po ulicach między mostami. Pod mostami idzie woda, ta sama ale inna niż ta w moim mieście, wielkiej betonowej wsi. Właśnie przy nas jeden z mostów - potężny, niczym w Budapeszcie, nie przymierzając. Gigantyczne, ogromne jego wiązania. Przerażenie trochę, a trochę spokój. Lęk i respekt budzony przez ogrom konstrukcji, siłę naprężeń nią rządzących, ale i zaufanie do myśli ludzkiej, do sztuki, która tę ogromną masę materii okiełznała, powiązała i uczyniła stabilną i bezpieczną.
    -Ten most został zaprojektowany przez tego samego człowieka, który projektował bramę Brandemburską - opowiada przyjaciel nasz młody. - Kiedy most był już zbudowany, facet obliczył wszystko jeszcze raz i doszedł do wniosku, że wcześniej się pomylił, że wszystko się niedługo zawali. I popełnił samobójstwo. A most stoi do dziś...
    -Jezu. To straszne. Biedny. To nie mógł poczekać, aż się zawali? Tak by żył do dziś...
    -Widać się załamał. Nie myślał logicznie...
    Niepojęte. Człowiek przygnieciony swoim własnym mostem. Ten piękny most jest jego nagrobkiem, jego gwoździem do trumny, jego pomnikiem, pod którym żywcem został pogrzebany. I tak zupełnie, zupełnie bez sensu.
    Może za mało mam empatii, ale myślę, że to bez sensu. W pierwszym odruchu tak myślę. Bo cóż takiego można utracić, by nie widzieć już dalszej drogi tak bardzo, żeby za tym utraconym odejść w niebyt. W innobyt może - nie wiem. Nie wiem, wierzę wprawdzie, mam wiarę, ale nie wiem, bo tego wiedzieć się nie da. Można na przykład stracić żonę albo męża. Gdyby Dziuny nagle - gdyby on mi odszedł, po tej stronie gdyby mnie zostawił, to ja bym zaczęła go szukać, tak myślę. Do niego drogi, ścieżki, furtki. Bo sama bym nie poszła zdecydowanym krokiem, bo wierzę, że tak się nie powinno. Ale ja myślę, że chodziłabym tam, gdzie się wiele tych ścieżek zaczyna. Może gdzieś po skałach pionowych, z linami, z hakami, wbijając je, owszem, sumiennie i starannie, licząc na to, że jednak któryś nie zawiedzie mnie i mnie zawiedzie. A może z Janiną Ochojską, wozić dzieciom kaszę i lekarstwa, gdzieś pod bomby i karabiny, bo już nie byłyby mi one straszne. A w ogóle to zawsze miałam nadzieję, że jeśli się to stanie kiedykolwiek, że Bóg postanowi nas rozłączyć, to nie oszczędzi mi obłędu. Że się mi mózg przepali w jednej chwili. Do cna. Bo już teraz czuję, bardzo, bardzo boleśnie to czuję, jak mi iskrzą styki w mózgu na samą myśl, na samą myśl. Muszę przestac myśleć o tym.
    O architekcie znowu pomyślę, bo on już umarł i już nie da się tego odkręcić. A więc myślę, że można się targnąć na siebie samego straciwszy żonę albo męża, Albo narzeczonego, albo narzeczoną, ale prawdziwą narzeczoną, taką, z którą chce się wziąć ślub i to szybko w miarę, a nie taką, jak teraz mają ludzie, że właśnie nie chcą wziąć ślubu. Tylko żyją tak sobie i nie wiadomo, czy chcą być do śmierci z tą osobą, czy nie, czy właśnie tylko tyle, ile im będzie wygodnie. Co za czasy: kiedyś narzeczona, to była kobieta, z którą się nie sypiało (jeszcze), a teraz to właśnie kobieta, z którą się sypia.
    Rozumiem też człowieka, który z własnej ręki umiera, bo stacił Sens albo siły do jego szukania, albo nadzieję, że on istnieje, rozumiem, a raczej umiem sobie wyobrazić, chyba umiem, może to moje wyobrażenie to nie jest to, o co naprawdę chodzi, może to tylko przebłysk albo cień - ale jeśli to, co sobie wyobrażam, to jest tylko połowa tego, co może czuć taki człowiek, to to naprawdę wystarczy, żeby odejść.
    Ale - myślę - zabić się z powodu niezdanego examinu, z powodu bankructwa albo takich? Jakby w pieniądzach czy karierze cały świat się wyczerpywał. A ten architekt, dlaczego się zabił? Czy bał się niesławy, jaka by na niego spadła, i braku jakiejkolwiek potem pracy i środków do życia, czy chciał podzielić los ewentualnych ofiar, czy ten most był całym jego życiem, które się w jednej chwili zawaliło? Nie mi to oceniać jednak, mimo iż mi się nasuwa, ale przecież nie wiem wszystkiego. Nie mi to oceniać jednak.
    -A czegoś takiego to jeszcze nie widziałam. Most w poprzek rzeki to owszem, ale wzdłuż?
    Po drugiej stronie wody, na linii brzegu zaiste - przęsło, równoległe do powolutku sunącego nurtu. Suurealne trochę pod tym szarym niebem, nad tą ciemną wodą.
 
    -Widać Karkonosze - powiedział Chick, wyjrzawszy za winkiel na południe, skąd tego ranka przyjechaliśmy.
    Niesamowite. Możnaby nakreślić na tej płaszczyźnie, na tej wielkiej mapie Dolnego Śląska w skali 1:1 naszą dzisiejszą trasę. Możnaby, przyszedłszy tu rano, śledzić ruch tego punkcika, jakim jesteśmy my, po powierzchni tej mapy. A potem po planie miasta Wrocławia, który rozpościera się u naszych stóp.
    -O, tam byliśmy. Tam są Kredka i Ołówek.
    I park, i mosty, i rzeka -
    -A gdzie jest dworzec?
    Chickowi dopiero po dłuższej chwili udało się wypatrzyć wieżyczki, niemal całkiem zasłonięte przez inny budynek.
    -Ale tam, zobaczcie - symbol naszej cywilizacji.
    Rzeczywiście, odległy o kilometry, ale rozpoznawalny nawet stąd widnieje między dwoma budynkami. Żółte logo o dwóch obłych, skierowanych w górę łukach, zniekształcona litera M. M jak morderstwo: na zwierzętach, na lasach tropikalnych, na lokalnej tradycji i kulturze. M międzynarodowe, M megakomercyjne. Nawet tu. No bo skoro jest wszędzie, to także tu.
    -Ostatnio ktoś zauważył, że najwyższe budynki w danej kulturze wskazują na to, co jest dominantą tejże - przypomniałam sobie opowieść zasłyszaną od Kryzysa. - W średniowieczu to były kościoły, potem pałace władców świeckich. A teraz najwyższe są biurowce...
    Biurowce. Znowu strach i groza - na myśl. O tych dwóch, które zaledwie dziesięć dni temu wola ludzka obróciła w dymiące ruiny. Pod którymi może jeszcze teraz umierają z głodu w pełni świadomi ludzie, zasypani kilkudziesięciometrową stertą gruzu. Bez szans na powrót do świata żywych. Skazani na powolne gaśnięcie wraz z wypalaniem się w ich ciałach zapasów energii i nadziei.
    Biurowce. W krajobrazie naszej betonowej wsi, rozpościerającym się przed oknem naszego mieszkania, dominujący element to dwa biurowce. Jeden jeszcze peerelowski, przaśny dość, ale przez swą bezpretensjonalność mało przykry chociaż. A drugi - największe dziecię minionej dekady, tak badziewny i tandetny, że aż szkoda pisać o nim, więc kończę.
    -Zwróćcie uwagę - ciągnęłam dalej - że na przykład w Warszawie rzeczywiście to biurowce są największe, ale w Krakowie i tutaj nadal w pejzażu dominują kościoły...
    We wnętrzu Katedry także odnalazłam paralelę z Krakowem. Przystanęliśmy przed schematem, na którym zobrazowane kolejne warstwy odsłanianej w ziemi, pisanej kamieniem i cegłą, tysiącletniej historii tego miejsca. Budowali ją kiedyś ludzie, mówiący tym samym co ja językiem, ci, którzy zakładali fundamenty tej kultury, którą odziedziczyłam, w której uczestniczę i którą kontynuuję. Inaczej niż moja betonowa wieś, która należała do mojego kraju kilkadziesiąt lat za Chrobrego, a teraz szumnie zwie się ją Ziemią Odzyskaną, którą zamieszkuje mieszanka nic nie mających ze sobą wspólnego ludzi, przybyłych tam po wojnie i żyjących obok siebie, ale nie z sobą i nie ze swoim miastem. Ja, Pomorzanka w trzecim pokoleniu, doznaję na styku z kulturą tak zakorzenioną szoku podobnego do tego, jaki Amerykanie odczuwają oglądając w Europie budynki kilkakrotnie starsze niż najstarsze zabytki ich kraju.
    A więc ciemna, cicha Katedra, w półmroku wzrok prześlizguje się po zawijasach baroku. Jakiż tu spokój - niebotyczny. Tak właśnie, dosłownie niebotyczny. Wzrok, który popada w nieokreśloną nieskończoność, wznosząc się do góry. I duch, który idzie za wzrokiem...
    Jakiż tu spokój. Aż trudno sobie wyobrazić, że cztery lata temu była tu wojna. Krzyki, hałas, huk silników, narastający pomruk zbilżającego się niebezpieczeństwa. Potem ciemność, rozcinana przez ostre światło samochodowych reflektorów. Sypano tu szańce, budowano umocnienia, by do Katedry nie wdarł się dziki, rozszalały wróg.
    Rzeka.
    -Ludzie, ratujcie katedrę, bo do nas Ojciec Święty więcej nie przyjedzie - grzmi biegnący z łopatą przez most mężczyzna. Za nim dwóch chłopców.
    -Poczekaj, tato, zadzwonię do kumpli - krótko obcięty blondyn w białej koszulce z napisem WKS-Śląsk podbiega do budki.
    - Zaraz będą, kazałem Markowi przyprowadzić tu wszystkich - oznajmia po chwili ojcu.
    (...)
    Zaczyna padać. Ludzie nie rezygnują. Brakuje za to piasku i worków. Co chwilę trzeba przerywać pracę. Nagle z piskiem opon podjeżdża nowy, amerykański bus. Młody kierowca otwiera tylne drzwi. Sypie się piasek.
    - Ludzie, bierzcie, zaraz obrócę jeszcze raz - krzyczy.
    - Jezu, takie auto, nie szkoda panu? - pyta go ktoś.
    - Co mi tam auto, katedry szkoda...
    Niesamowite. Niesamowite. To miejsce ma nie tylko korzenie. Z tych korzeni wyrasta niespotykanie silne drzewo ludzkiej zbiorowości. To aż czuć, kiedy się idzie ulicami, że tu w powietrzu przebiegają niewidzialne nitki więzi człowieczych. Ja, mieszkanka Pomorza, gdzie przypędzona z różnych stron kraju ludność składa się z jednostek i grupek, żyjących obok siebie, ale nie ze sobą, co chwila się na te nitki natykam, jak sobie w atmosferze lekko falują, spokojnie przepływają, ja się o nie ocieram lubieżnie twarzą i skroniami.
    Tamta wielka armia moje strony oszczędziła. Więc nie wiem, nikt nie wie, jak by sobie Pomorzanie poradzili z nią. Czyby sobie poradzili ze sobą - czyby umieli być razem, czy każdy by oszańcował jedynie mały, własny, ciasny próg.
    I czy by im dopomógł Bóg.
    Dochodzi trzecia. Ci, którzy są najbliżej, już wiedzą. Do butów napływa im coraz mniej wody. Udało się.
    Świta. Część zmęczonych wrocławian zasnęła na okolicznych trawnikach. Inni przysiedli na schodach nie zalanych jeszcze budynków. W każdej chwili mogli być potrzebni. Dlatego nie poszli tej nocy do domów. Zresztą, niektórzy nie mieli już domów. Ratowali ten wspólny.
    - Patrz, stoi - pokazuje mężowi wieżę katedry kobieta.
    - Pewnie że stoi, po to tu jesteśmy...
    Czy to, co ja czuję, to zazdrość? Chyba tak. Ja bym chciała przeżyć coś takiego, poczuć więź, wspólnotę, być częścią, być potrzebnym, być ogniwem łańcucha, od którego też coś zależy. Ja bym chciała przeżyć takie bycie z ludźmi ogarniętymi jedną myślą. Ja bym chciała spać na trawie przed Katedrą. Raz już zresztą przeżyłam coś podobnego, tylko na mniejszą skalę. Taką bardziej osobistą niż społeczną. Ale pamiętam to uniesienie, że jestem w grupie ludzi, którzy zaalarmowani nie zastanawiają się czy coś zrobić, ale jak. Chodziliśmy wtedy po lesie cały dzień i szukaliśmy jej. Było nas czterdzieścioro z Liceum kochanego. Przedzierając się przez młodniki, bagienka, pokrzywy, przechodząc strumyki po kamieniach czy pniach, krzycząc jej imię - patrzyłam na rude główki mchów, na skrzypy i paprocie, których razem się uczyłyśmy, i zastanawiałam się, czy zobaczę ją jeszcze kiedykolwiek... Potem zapadł zmrok; wracaliśmy do domów, wysiadając kolejno z pospiesznego autobusu, mocniej niż kiedykolwiek ściskając ręce podane na pożegnanie. Mijało już 40 godzin, od kiedy widziano ją po raz ostatni...
    Dwa dni potem na dziedzińcu Zamku powiedziała mi: ``kocham Cię dzióbku''.
    A ja nigdy nie spytałam gdzie ani dlaczego. Nie było to potrzebne.
    - - -
    Idziemy ulicami dobrego miasta. Gdzie nawet krótko obcięci kibice potrafią w czynie społecznym chwycić za łopatę.
     Ja bym zjadł ciasteczko - Dziuny powtarza to po raz czwarty.
    - Poczekaj, dojdziemy tylko do jakiejś cukierni, to kupimy. Obiecuję.
    - Widzisz? - pyta Chick, pokazując na napis zdobiący budynak po drugiej stronie ulicy. Nazwa wydawnictwa. - To jest właśnie tu, jakbyś chciała... osobiście...
    Wiem o czym on myśli, a on wie, co ja myślę o tym. Przyjaciel mój wierzy we mnie bardziej, niż ja sama wierzę w siebie. Ocenia mnie wyżej, niż na to zasługuję. Uważa, że ta wiara i ta ocena mają racjonalne podstawy. A ja uważam, że te postawy są emocjonalne. I tak znamy się nawzajem i nawzajem nie zgadzamy. Ale ta niezgoda nie narusza naszej więzi, przeciwnie, wzmacnia ją.
    Jaka spokojna teraz ta rzeka. Spokojnie przepływa pod Młynem Maria, którego cały parter był zalany wtedy. Na moście unieruchomiona w metalu kobieta, która ratuje xiążki. Woda, gęsta, brudna, skażona woda powodzi jest jej spódnicą, oplata i sznuruje jej nogi. Pomnik powodzianki. Słońce - wyszło nagle. Brutalnie, bezlitośnie uderza w oczy.
    -Ja bym coś zjadł. Ciasteczko.
 
    Sklep spożywczy. Dziuny kupuje ciasteczka i czekoladę.
    -A tobie może co kupić.
    -E, nie trzeba.
    -Jasne. Nie trzeba. Od rana nie jadłeś nic, tylko suchą bułkę...
    -Była dość świeża - Chick przewrotnie się uśmiecha, a ja daję za wygraną. On się nigdy nie przyzna, że jest głodny. Na wyjeździe woli jeść jedynie chleb z serkiem topionym, a pieniądze wydać w antykwariacie.
    Patrzę, ma oczy zielone. To mu się czasem zdarza, bo przyjaciel mój ma oczy koloru wody, czyli różne w zależności od światła. Kolor zielony jest w tych możliwościach szczególnym, bo kiedy zobaczyłam go pierwszy raz z bliska, to właśnie takie były.
    To było we śnie.
    -Masz oczy całkiem zielone. Pod kolor do kurtki.
    -Poszedłbym do magdonalda - on mi na to.
    Symbol naszej zglobalizowanej kultury. Jest wszędzie. Jeżeli zaglądamy tam, to nie po to by zostawić tam pieniądze, lecz coś zgoła innego, za zostawienie czego gdzie indziej płaci się, a tu nie. Jest to jedyna rzecz, której godzien jest ten lokal...
    ...tak strasznie szpecący to miejsce - cudowne...
    Wstąpiliśmy oto do ostatniego, najwyższego kręgu miasta, ku środkowi świata, ku osi kosmicznej. Siateczka wąskich, starych ulic dokoła Rynku. A tu słońce zniżające się zapala sześciokątne latarnie na wysokich słupach, gdy się patrzy pod światło na tle ocienionych ścian kamienic. Kamieniczki - których rozmaitość kształtu bardziejsza dla mnie niż rozmaitość koloru. Na jednej - szarej! - litery: ``Radio Kolor''.
    -Che, che. Ta nazwa jest mi znana - mówię do Chicka, a on uśmiecha się przewrotnie. Wie, skąd jest mi znana, przecież nie ze słyszenia, bo to lokalna rozgłośnia. Ale z czytania. Napisu na tym jego tiszercie, który najbardziej lubię z jego tiszertów. I z czytania jego opowiadań. Opowiadań bardzo istotnych i ważnych w naszej wspólnej historii. Bo ja zajrzałam w nie i poczułam się tak jakbym popatrzyła w lusterko. Niepowtarzalne doznanie.
    Zanurzenie w architektoniczną finezję, w te kamienne koronkowe zdobienia ścian ratusza, w impresjonistycznych ostrych kontrastach zachodzącego słońca, napełniającego blaskiem ukośnokątnie drobno dzielone szybki w oknach. Wszędzie dookoła - szczegół, boski detal, roślinokształtne wymyślności w kratach okiennych, secesyjne ozdoby drzwi, rzeźby, kolumienki i gzymsy przekształcające płaszczyznę ścian kamieniczek w księgi czarów oszałamiających, obluszczone plątaniną ornamentów okna, łukowato sklepione bramy zawierające przejścia w inny wymiar. Czuję się jakbym pływała w powietrzu - tak gęste ono jest od niezwykłości tu skondensowanej.
    -Te kamieniczki nazywają się Jaś i Małgosia -
    Maleńkie, na dawnych malutkich ludzi. Taki mój rozmiar, bo ja ze swym półtorametrem wzrostu czuję się trochę zagubiona w świecie pomyślanym na ludzi metr osiemdziesiąt. Stoją sobie ukośnie do siebie i ręce sobie podają ponad przestrzenią - łuk między najbliższymi ich narożnikami. A na ścianie - płaskorzeźba: krzyż, Jezus z rozłożonymi ramionami, trzy gwoździe i młotek. - Mały krucyfikator. - Zestaw do samodzielnego montażu.
    Przed konsulatem amerykańskim - świeczki. Mieszkańcy tego miasta współ-czują z mieszkańcami odległego, oddzielonego oceanem, innego miasta, dotkniętego nieszczęściem tym straszniejszym, że nie z ręki Boga, nie ze ślepych sił żywiołów natury, nie z niewierności wymyślonych sprzętów, ale z woli innego człowieka, z chorej nienawiści innego człowieka, z okrucieństwa i bezlitosności innego człowieka. Człowieka? Czy kogoś, kto zabija tysiące przypadkowych, niewinnych ludzi, można nazwać człowiekiem?
    Jakżeż kruche są nasze sprawy. Martwimy się takimi drobiazgami, takimi szczegółami: oceną z klasówki, oceną z egzaminu, rachunkiem za telefon drugi miesiąc nie zapłaconym, doktoratem nie napisanym, kluczem do mieszkania zgubionym, dokumentem w urzędzie nie załatwionym, a pewnego dnia idziemy rano do pracy i wszystkie nasze plany, marzenia, zmartwienia, problemy nikną nagle w chmurze ognia i pyłu. Dlaczego dopiero śmierć jest w stanie pokazać nam prawdziwą skalę spraw naszego życia? Może właśnie po to ona została nam dana?
    Ciemność spowija powoli Stare Miasto, rozbłyskują konstelacje latarń. Jeden z budynków to kamienica a rebours: jej ściany lśnią ciemnozielonym szkłem, a pastelowe okna, obrzeżone gzymsami i zwieńczone łukami, to jedyne powierzchnie murowane.
    -Nie mogę znaleźć jednej kamieniczki - mówi Chick gdy płyniemy razem przez tę noc. - Miałem kiedyś okazję spędzić w niej noc, okazję, która już się nie powtórzy.
    -Żal mi tej kamieniczki - dodaje po chwili. - Bo wstąpiłem na poziom, na który już nie będzie mi dane wrócić. Czuję się, jakbym stracił majątek i przechodził przez bogatą dzielnicę, w której bank zabrał mi dom.
    Ulica o przyjemnie brzmiącej nazwie: Nożownicza. Na rogu łączy się z Więzienną.
    -Tu jest wydział prawa.
    No tak, układa się to w logiczną konsekwencję: z Nożowniczej na Więzienną via Prawo. Na innym rogu imprezownia irlandzka: kartka na drzwiach oznajmia, że dziś wieczór gra zespół Shamrock. Zaglądamy przez złociste okno do wnętrza; muzycy z instrumentami, chłopak grający na skrzypcach dostrzega nas, macham do niego, a on uśmiecha się do nas.
    -Znacie go?
    -Poniekąd... Kiedyś będąc na spływie, na Suwalszczyźnie, przypadkiem trafiliśmy na festiwal muzyki celtyckiej. Oni tam grali.
    -Jedną z ciekawszych postaci tego koncertu był jeden z widzów, wysoki i nieprawdopodobnie chudy chłopak w koszulce bez rękawów, który skakał pod sceną. Z uwagi na napis na koszulce nazywaliśmy go ``latający Megadeath''...
 
    - - -
 
    Już późno. W doliny napływa gór cień. Na ulicach nie ma o tej porze roku studentów, ci, którzy powrócili już pod mury uczelni, siedzą i uczą się do poprawek. Lud roboczy dominuje na ulicach:
    -Widziałem matkę predatorów z wózkiem - mijający nas proletariusz mówi do swego towarzysza.
    -P...lisz, toby w tydzień dziecko zmachał?
    Idziemy nad Odrą. W czarną, lśniącą powierzchnię wody skapują światła latarń, stojących na mostach i nabrzeżach, skapują długimi, drgającymi smugami. Obok nich migoczą wieże Katedry, upadające w głębię toni, symetryczne do tych wzniesionych w niebo, tylko niewyraźne, poruszone. Zbliżamy się do przedziwnego mostu wzdłuż rzeki. Na naszej drodze - grupa młodych, ogniki papierosów jak robaczki świętojańskie.
    -To ludzie mojego pokroju - uśmiecha się Chick. (Nie widzę w ciemności, że się uśmiecha, ale słyszę to)
    -Palą, to nie całkiem.
    -Ale piją.
    -Taaa, panienki w krzakach ripią...
    Mijamy ich - strach nieco -
    -Zobacz - tłumaczy jeden z młodych drugiemu, pokazując budynki po drugiej stronie rzeki - tu architektura uniwersytecka spotyka się z kościelną...
    Uśmiecham się ciepło do siebie o moim przyjacielu. ``Ludzie twojego pokroju...''
 
    Skrzyżowanie z neonem ``Oszczędzaj w PKO''.
    -Che, ten neon jest pewnie starszy od ciebie. To taki dizajn z początku lat osiemdziesiątych.
    -Macie może parę groszy, żeby nas wspomóc? - właśnie mijaliśmy wysokiego blondyna.
    -A na jaki cel? - Kurde, ciemno i prawie bezludnie. Nie wiem, czy szybciej od niego biegam...
    -Na czynsz.
    -A, to zbożny cel. Sami znamy ten problem.
    -To może kupilibyście winogron? Naprawdę okazja, bardzo słodkie, a tylko dwa złote kilogram.
    -A winogrona. Czemu nie.
    Blondyn podchodzi ze mną do pobliskiej budki - sprzedajni. Ciekawe, czy to taka strategia, żeby wypchnąć resztę towaru i iść już do domu. Ciekawe, czy bardzo skuteczna. Na mnie podziałało, ale ja naprawdę lubię winogrona...
    -Przecież my razem do podstawówki chodziliśmy! - blondyn rozpromienia się do Dziunka. - Nie poznałem cię w tych włosach...
    Odpływamy w mrok.
    -Chodziłeś z nim do podstawówki? - pytam, trochę surrealnie.
    Ulica, na której mieszka Adam. Ciemno. Z mroku nadbiegają nieokreślone wrzaski.
    -To z tyłu, czy z przodu?
    -Z przodu.
    -Stoimy twarzą w twarz z cywilizacją.
    Mijamy ludzi jakichś - strach nieco.
    -Czego się boisz. Przecież to tacy jak my, porządni ludzie.
    -Porządni ludzie nie szwendają się, tak jak my, po ulicach o tej porze. Porządni ludzie, w przeciwieństwie do nas, teraz siedzą przed telewizorem.
    Przechodzimy przez przecznicę.
    -Czy twój kolega wie, że jesteśmy filosemitami? Że ``Żyd'' w naszych ustach to komplement?
    -Nie wiem.
    I już brama.
    -Zobaczcie jaka śmieszna reklama - na oknie sklepu z komputerami wydekoltowana, obfita w walory panienka wystaje z kartonu przeznaczonego na hardłer.
    -No tak, skierowana do młodych mężczyzn między 20 a 30 rokiem życia. Nie może nie mieć podtextu...
    Tak sobie lekko o tym mówimy, śmiejemy się. Ale w gruncie rzeczy to smutne. Że ciało kobiety, jedno z najpiękniejszych świętych dzieł Stwórcy, i kojarzące się z tym ciałem fizyczne wyrażenie miłości duchowej - tu jest banalnym, ordynarnym wręcz narzędziem handlu, komercji, konsumpcji.
    W środku.
    -Wiesz - zdejmuję z siebie Zenita, którego kilogram wrzynał się cały dzień paskiem w moją szyję - schowaj sobie ten aparat, skoro jest twój...
    Chick podaje mi z szelmowskim uśmiechem opakowanie z tiszertem, który pachnie nowością i nowością napełnia sensory dłoni. Rozkładam ów przyodziew (``jak mi brakuje koszulek, to dzwonię do nich i wygrywam w konkursie'', powiedział mi kiedyś) i widzę nadrukowane: Radio Kolor.
 
    Noc jest ciepła. Skrzyżowania jasno oświetlone.
    -O rany, zobaczcie. Tramwaj jest niebieski.
    -Cóż w tym dziwnego - pyta przyjaciel nasz, wrocławianin.
    -Widzisz, jak się pochodzi stamtąd, skąd my pochodzimy, to fakt, że tramwaje są niebieskie, wcale nie jest taki oczywisty...
    Pasy. Światła.
    -Pamiętasz takie opowiadanie o przejściu dla pieszych? - pyta Chick, trochę surrealnie. Co mam nie pamiętać, jak sama je napisałam.
    -No... pamiętam.
    -Kiedy je przeczytałem, to wskoczyło mi właśnie to przejście.
    A więc tak je sobie wyobraziłeś, kiedy czytałeś. Wygląda nieco inaczej niż to, któremu ów text dedykowałam. Tamto zabrało mi wiele cennych minut życia, kiedy wysiadłszy z tramwaju chciałam przejść z wysepki na chodnik, gdzie mieścił się mój wydział. Student jest istotą zestresowaną. Woli narazić młode życie, ale nie spóźnić się (po raz piąty w tym miesiącu) na zajęcia. A zielone dla pieszych włączało się po trzech-czterech minutach i trwało piętnaście sekund. Więc biegaliśmy przez te pasy, ryzykując dostanie się pod koła.
    W pierwszym odruchu chcę opowiedzieć tę historię. Ale reflexja: po co. Po co wyjaśniać, dopowiadać, werbalizować. Po co odzierać z tajemniczości.
    I tak to opiszę a ty przeczytasz.
 
    - - - - -
 
    Wielka armia wieczoru zdobyła już miasto. Teraz, kiedy wrzesień nachyla się już jak grusza brzemienna owocami, armia mroku coraz jest zuchwalsza, coraz wcześniej nadchodzi każdego dnia. A po niej wielka armia nocy - a my idziemy na dworzec. Ale nie po to, by uciec przed tą armią. Lecz dlatego, że kończy się nam przepustka. Przepustka od codzienności. Więzienie nasze, wielka betonowa niwa na północy, wzywa nas - coraz brutalniej...
    -Ja muszę już iść, jeśli mam zdążyć na ostatni autobus - przyjaciel mój, którego nie widziałam dawno, którego zobaczę pewnie za rok, znika w odmętach jeziora nocnego miasta, zapada się coraz głębiej, coraz dalniej. Patrzę za jego ciemną kurtką i jasnymi włosami, jak idzie przez kolejne pasy, nie ogląda się już w naszą stronę. Chciałabym wiedzieć, o czym teraz myśli. Dokąd odpływa duchem, odpływając ciałem - w głębię toni nocnego miasta, pod powierzchnię jeziorną, rozedrganą reflexami świateł samochodów, latarń, sygnalizatorów ulicznych.
 
    -Czekoladę i sok poproszę.
    -Sześć pięćdziesiąt.
    -A ten sok nie kosztuje dwa osiemdziesiąt?
    -Och rzeczywiście. Przepraszam. Pięć dwadzieścia.
    Z nawy wejściowej-bocznej wstępujemy w główną.
    -Myślisz, że chciała cię oszukać?
    -Nie - odpowiadam zdecydowanie. - Jest wpół do jedenastej, a ona stoi za tą ladą już pewnie dziesięć godzin.
    -No to knysza?
    -Oczywiście.
    Schodki - te same co zawsze, naprzeciwko zegara o pięknych wskazówkach. Pod sufitem ekran. Informacje sportowe, prognoza, wiadomości ze świata. Źle się dzieje na świecie. Już się rozgrzewają silniki bojowych samolotów. Prezydent pewnego państwa zaczął drugą kadencję. Jak mógł nie wygrać wyborów, skoro jego służby kontrolują wszystko w owym kraju, kraju oddzielonym od naszego cieniuśką, polną granicą, miedzą wąską na krok. Wszystko jest tuż obok. Świat nie pozwala o sobie zapomnieć. Nie pozwala o sobie zapomnieć na długo. Wyjeżdżamy z dobrego miasta. Opuszczamy je, nie nasyciwszy się jego urodą, tak jak licealną miłość opuszcza się wieczorem, by ona wróciła pod mamine skrzydła, i by samemu wrócić do domu, bardziej obcego niż kiedykolwiek przedtem. Straszne są takie na noc rozstania. Więc rozstajemy się z dobrym miastem. Pewnie na rok. Wracamy do radiowych serwisów o bliskiej wojnie, do gazety co tydzień powiadamiającej o śmierci kolejnego dobrego człowieka, do terminów płacenia czynszu, do spóźniających się pensji, do rachunków za prąd, do wyników przedwyborczych sondaży, do betonowej pustyni. Wyjeżdżamy z dobrego miasta. Wracamy do świata.
 
 

październik 2001

____________________________________________________________________

Cytaty pochodzą z artykułu Jacka Balcera, ''Co mi tam auto, katedry szkoda'', W Drodze 9/1997

pierwsze wspomnienie o Wrocławiu

zdjęcia Wrocławia 

powrót do strony głównej