Wrocław i ja (2)
Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta
Edward Stachura
-Tam?
-Nie, chyba w
prawo.
-Zaraz, gdzie my jesteśmy.
-E, nie z tej strony wyszliśmy. I gdzie teraz?
-Tędy to chyba nie dojdziemy do hali dworcowej.
-No zobacz. Za bardzo zeszliśmy na prawo. A tam w lewo żadnych
schodów nie widziałam.
Już wiemy
gdzie jesteśmy - wyszliśmy drugim tunelem prosto na ulicę. Więc
szybko po chodniku do bocznych drzwi budynku dworca. Ależ ta hala
wielka. O tak, poprzednimi razy byliśmy tu w środku nocy. Teraz
światło wpada przez przejrzysty sufit, więc wydaje się on dużo
wyższy w tej swojej majestatycznej łukowatości.
Jest zegar i jego piękne wskazówki, dobitnie podkreślają
fakt, że jesteśmy tu o 60 minut później, niż mieliśmy
być. Tłum ludzi kłębi się - bezskutecznie wypatruję wśród
nich...
- Cześć - Chick wychynął z gąstwia
ludzkiego niczym nie przymierzając Wenus spośród fal. Ależ
ma oczy jasne. Uśmiecha się. Dawno nie widziałam go tak radosnego.
W ogóle dawno go nie
widziałam.
- Cześć, długo czekasz?
- Długo to pojęcie
względne. Mógłbym czekać na przykład pięć godzin...
Pierwsza rzecz, którą należy zrobić na dworcu we Wrocławiu,
to dać sobie knyszę. Tej naszej knyszerii już nie ma, mimo że nie
upłynął rok od dnia gdy pewnej chłodnej nocy sympatyczne
dziewczęta tłumaczyły nam, ludziom z betonowej wiochy na
północy,
co to jest knysza. Jest tam teraz spożywczy. Ale z sentymentu
kupujemy niemal w tym samym miejscu, w budce obok, po lewej stronie w
wylotowej nawie-przedsionku jednego z najładniejszych w Europie
budynków dworcowych.
A więc knysza.
Rzecz prosta niby. Kawałek bułki, kapusta w dwóch kolorach,
trochę innych warzyw, i skąd się to bierze że to takie dobre?
Idziemy zatem delektując się naszym
jedzeniem, w którym nie wiadomo czy cudowność bierze się
bardziej z knyszowości, czy z wrocławskości, czy może też z
dworcowości (dworcowość jest aspektem czy raczej funkcją
bycia-w-drodze, więc jest nie bez znaczenia) jakoś tak z rozpędu w
stronę przejścia dla pieszych - ``czy macie jakieś plany na dziś''
- pyta przyjaciel nasz młody, co brzmi troszkę surrealnie,
``zwiedzać Wrocław?'', staram się utrzymać w konwencji, - ``to
chodźmy tędy'' - trochę zakręcona jestem od tego wielkomiejskiego
szumu, w którego sam środek wpadliśmy. Po pięciu dniach w
Strużnicy, malutkiej i zapadłej między wzgórzami Rudaw,
gdzie chata, bardaszka z serduszkiem, woda w wiadrze ze
źródełka,
spanie na strychu, na sianku - tu nagle ulice i samochody, ludzie,
tramwaje, światła, pasy - rusztowania jakieś, niebezpieczne
lawirowanie po krawędzi jezdni, samochody, ludzie, samochody - ale
strach zupełnie inny niż w odległej naszej betonowej wsi: tam mam
wrażenie, że za chwilę coś się na mnie rzuci; tu jedynie boję
się, że na coś wpadnę... Znowu jakieś przejście na
skrzyżowaniu, nic nie jedzie to idę i - naraz - dziwię się, że
Dziuny łapie mnie za łokieć i powstrzymuje.
-Czerwone -
-Rzeczywiście -
Wysepka między pierwszymi a drugimi pasami: - Spójrzcie, tu
jest dość wymowny pomnik - zatrzymuję się przy prostym jak
wolność kawałku bruku z wtopionym weń połamanym rowerem, z
blizną wgniecenia od gąsienic czołgu biegnącą na ukos. Naprzeciw
na murku napis farbą - Wrocław - Chiny. I obrys ludzkiej sylwetki,
taki jak ten, który robi policja wokół ciał
zamordowanych.
-Ten napis jest z wtedy. A
teraz ktoś dopisał ``Wrocław -Nowy Jork''.
To jest dobre miasto, myślę sobie. To jest dobre miasto, skoro
żadnym specom od jego wyglądu nie przyszło do głowy, że napis na
murze trzeba zamazać, żeby murek był gładki. W ten sposób
estetyka nie wygrała z etyką.
-W jednym
filmie Wendersa - mówię, patrząc na pogięty rower - z 1991
roku, akcja rozgrywa się w 1999, jedna pani rozmawia w Pekinie przez
telefon, i ma w tle plac Tienanmen, i widać na nim, jako bardzo mały
szczegół, pomnik przedstawiający człowieka z podniesionymi
ramionami stojącego naprzeciw czołgu...
Chick twierdzi, że pamięta te czasy, może niewyraźnie, ale
pamięta - chociaż wtedy jeszcze nie umiał czytać, kiedy ja
uczyłam się na pamięć wierszy z wydanej metodą powielaczową
antologii poezji walczącej. A w dniu masakry na placu rozrzucałam
ulotki, idąc z rodzicami do lokalu wyborczego - moi rodzice po raz
pierwszy szli głosować, bo wcześniej tylko ``durny do urny''
chodził... (jak wówczas głosił inny napis na innym murze)
-Idziemy?
-Za moment.
Jak będziemy mieli zielone światło...
A
więc my i oni. Ci z przeciwległego krawężnika idący w naszą
stronę. Bezkolizyjnie mieszający się.
Samochody by tak nie umiały.
Nie spełniło
się proroctwo Wendersa. Tam ludzie dalej umierają w więzieniach,
na przesłuchaniach. Nie ma pomnika ofiar Tienanmen, to nie było
proroctwo, tylko myślenie życzeniowe...
-Co
na świecie? Bo my byliśmy odcięci od świata i wszelkich
mediów.
Stany nie zaatakowały Afganistanu?
-Nie,
powiedzieli że nie zaatakują przed ani w trakcie wizyty Papieża w
Kazachstanie...
-Z tego powodu nie
zaatakowali? Bo postawili jakieś ultimatum, ale to było parę dni
temu...
-Termin właśnie minął dziś o
północy.
My tu sobie spokojnie idziemy
przez te pasy, nie kulimy się słysząc lecący samolot. My tu
spokojni. A tam - jedni ludzie po jednej stronie świata przerzucają
tony dymiącego gruzu, wydobywają zdruzgotane ciała. A tam - inni
ludzie po innej stronie świata kopią schrony przeciwlotnicze,
uciekają z miast, chroniąc swoje kruche ciała przed zdruzgotaniem.
Wrocław - Chiny a Wrocław - USA to są
jednak dwie różne osie. Inną jest śmierć z rąk
fanatyka-szaleńca, a inną śmierć z rąk legalnych władz własnego
państwa. Albo: innym jest poczucie zagrożenia taką śmiercią. Ale
czy śmierć jest równa śmierci? Nie jest, prawda?
Wielki budynek o lustrzanych ścianach, chromy, glazury, połyski i
reflexy. Schody ruchome. Czyści acz tłumni panowie i panie. A my -
Dziuny i ja - tacy śmierdzący i syfiaczy po miesiącu tułaczki z
dala od domu, od wanny, od pralki, myjąc się i piorąc w potoku...
W samym środku tej wielkiej hali - w
wirze
komercji, klienteli i konsumpcji - stoliki, przy nich ludzie jedzący
jakieś towary gastronomiczne.
-Jak tak można
jeść w miejscu, gdzie wszyscy chodzą - zdziwił się Dziuny.
-Tutaj przychodzą tylko ludzie, którzy mają tyle forsy, że
nie wiedzą, co z nią robić - zauważył Chick.
-Ale zawsze miło pojeździć po schodach ruchomych - rzekłam z
udawaną wiekopomnością w głosie.
Nie udało
się kupić tego-po-co-tu-przyszliśmy, więc wyszliśmy z lekką
ulgą. Może nawet obopólną: świątynia komercji chętnie
nas wypluła, usłużnie otwierając fotokomórczane drzwi.
Idąc chodnikiem wzdłuż ściany zobaczyliśmy inne wejście: drzwi
samoczynnie obrotowe, na planie - nie przymierzając - galaktyki
spiralnej z poprzeczką, w których przeszklonym
półkolu
wirowała jakaś wystawka.
-Ale takiej formy,
to jeszcze nie widziałam.
-No czook -
skomentował błyskotliwie Dziuny.
-Wiesz -
mówię do Chicka - my jesteśmy ludzie z prowincji. Dlatego to
wszystko dla nas takie niezwykłe.
Zapuszczaliśmy się w obszary zielone.
-Orientujecie się choć trochę, gdzie jesteśmy?
-We Wrocławiu?
Spomiędzy drzew wychynął
obiekt w kształcie formy do pieczenia babki drożdżowej.
-O, ja tu byłam - ucieszyłam się. - Dziesięć lat temu, z klasą.
Większość czasu spędziliśmy stojąc pod Panoramą, bo okazało
się, że bilety trzeba rezerwować trzy miesiące wcześniej. I
staliśmy tu, staliśmy, aż się ktoś zlitował, nie wiem, czy
Bóg,
czy kasjerka, i wpuścili nas...
-No i jak
wrażenia?
Skrzywiłam się snobistycznie.
-Największe wrażenie zrobiło na mnie
drzewko wstawione przed obrazem...
Idziemy
dalej, a tam pomnik ofiar NKWD zabitych w Katyniu, ale nie napiszę o
nim, bo straszny, a ten dzień cały był piękny i radosny, więc
nie umiem takiej straszności i radosności obok siebie napisać.
Ona, ta straszność, przypomniała nam o sobie. Że istnieje druga
strona tej naszej spokojnej exystencji. Że za ten spokój
kiedyś ktoś zginął, żebyśmy my mogli żyć. Że nie ma
exystencji oderwanej, że jesteśmy częścią wielkich łańcuchów
i wielkich ciągów.
-Zobaczcie, tu są
lody Zielonej Budki. Co wy na to?
-No jasne.
Chick, a ty?
Nasz przyjaciel nie przyzna się
za nic w świecie, że zjadłby loda.
-Też
chcesz. Wybierz tylko którego.
-Wybór
pozostawiam tobie...
Machnęłam tylko ręką,
darując sobie wypowiedzenie komentarza, że ``trudno się z tobą
dogadać''.
-Halo, jest tu kto? - rzuciłam do
wnętrza budki owocowo-warzywno-lodowej, bo nikt się nie pojawiał.
Wokół mnie stały w skrzynkach jabłka, które
mogłabym
zapakować garściami do kieszeni i unieść w siną dal.
-Już idę! Skoczyłem tylko po gazetę do kiosku! - sprzedawca,
starszy pan, nadbiega kusym truchtem. Wszedłszy do środka, pyta:
-coś podać?
-Trzy Tytany w białej
czekoladzie -
-Czy tu są ludzie tacy uczciwi,
czy ten pan jest taki naiwny? - pytam, gdy odchodzimy liżąc. -
Przecież ktoś mógłby wynieść mu cały ten interes.
-Nie jest naiwny - mówi Chick. - Nie chwaląc się, to jest tu
normalne....
Ech, co tam pobrzmiewa w twym
głosie, mój młody przyjacielu. Może jednak odrobina dumy? A
może to jest ... miłość? Do twojej metropolii ukochanej,
której
miłośnikiem jesteś? Ach, mieć takie miasto. Móc je kochać.
A nie tylko myśleć o miejscu swego urodzenia i zamieszkania jako o
więzieniu i betonowej pustyni.
Więc w domu
kolegi Chickowego. Cudowne doznanie: zdjęcie plecaka, plecaka
przewidzianego na przeżycie miesiąca poza domem. Inne cudowne -
woda i mydło. Dobrze że mam katar, nie czuję jak śmierdzę.
Siedzę na kafelkach pod ścianą przedpokoju, który jest
zarazem salą komputerową, piję sok z wysokiej szklanki. Chłopaki
grzebią w empetrójkach, kopiują płytę AfterCrying
którą
przywieźliśmy z Krakowa.
-A ta poprzednia
ich płyta, którą mi kopiowałeś, podobała ci się? - pyta
Chick.
-No, jakoś nie wpadła mi w ucho...
-Dziwne. Jesteś muzykiem, a ci się nie
podoba...
-To, że się jest muzykiem, nie
znaczy że musi się lubić każdą muzykę - zauważył Adam i nie
sposób odmówić mu logiki.
-Nie
każdą, ale tą. Tą masz lubić.
Patrzę
sobie na mojego przyjaciela i myślę: to nie przypadek że
odnaleźliśmy się, z odległości setek kilometrów, w
gąszczu internetu. Musieliśmy się odnaleźć, skoro jesteśmy tak
podobni. Ja też jestem taką faszystką.
(Tak
tę cechę nazywa Dziuny)
-Ty Żydzie - mówi
Chick do Adama.
-Dlaczego tak mówisz.
-Wyglądasz jak Żyd.
-Od kiedy oceniasz ludzi po wyglądzie?
Idziemy ulicami Wrocławia. Jest pochmurno. Z billboardów
uśmiechają się kandydaci do oślich ławek.
-Jak ostatnie wyniki sondaży?
-Widziałem
program wyborczy Samoobrony, mówili że według zrobionych
przez nich ankiet 48% ludzi będzie głosowało na Samoobronę.
Więcej niż na komunistów, oni mają 42%. Według tego samego
sondażu.
Jednym słowem, szykował nam się
sojusz robotniczo-chłopski. Nie wzięliśmy tego poważnie,
przyszłość miała pokazać, że popełniliśmy błąd...
Chick to jest człowiek szczęśliwy. On wie na kogo głosować. I
głosować może, bo niektórzy z jego klasy nie. A ja przez 12
lat demokracji i osiem lat posiadania czynnego prawa wyborczego
zdążyłam się już zrazić do wszystkich. Mój wybór
zatem będzie wyborem mniejszego zła.
-Ja
myślę że powinnaś głosować tak jak uważasz, niezależnie od
sondaży. Bo jeśli wszyscy tak pomyślą, że nie warto na nich
głosować, bo nie przekraczają progu, to rzeczywiście nie
przekroczą progu. Gdyby nie sondaże, pewnie by się tak nie
stało...
Dwa dni później, gdy
nadszedł dzień sądu, okazało się że nie przekroczyli. Mimo że
na nich głosowaliśmy...
Dwa rzędy kolumn,
właściwie dwa łuki koncentrycznych okręgów. Winobluszcz,
prześliczne girlandy, festony i frędzle zielonych pędów.
Już gdzieniegdzie przebarwiają się w kierunku koloru krwi
tętniczej. To skracające się dni tak je krwawią, to nadchodzące
ekwinokcjum. Zwisają ze stropu nad naszą międzykolumnową drogą,
z jego brzegów wewnątrz mniejszego kręgu i na zewnątrz
większego.
-Ja bym chyba za jakiś czas
siknął - mówi Dziuny.
-To może
siknij teraz, póki jest okazja - zaproponowałam.
-A może i masz rację.
Mój najmilszy
schował się za parę kolumn, w miejscu, gdzie rosły jakieś ładne
iglaste krzaki.
-Jak tu ładnie - stwierdziłam
patrząc na płaszczyznę wody wewnątrz okręgu.
-A ty tak nie lubisz betonu.
Masz rację...
-Ale zobacz że jedną decyzją jednego
człowieka takie miejsce może zostać zeszpecone przez taką na
przykład karuzelę - dodał Chick wskazując na stojące dość
daleko za nami szkaradzieństwo: samolociki na wysięgnikach.
-Ale przecież nikt nie korzysta.
-Ale w
niedzielę klienteli mają tu sporo.
Po
przestrzeniach zielonych, brązowiejących, rudziejących, po
przestrzeniach lustrzanowodnych udekorowanych szafirowymi
piórkami
na skrzydłach brązowobiałych kaczek krzyżówek, po
przestrzeniach wysmuklonych w łuk szyj mostków nad kaczkami,
po przestrzeniach zebranych w axamitne, zmysłowe gęstości igieł
czarnej sosny nad mostkami - doszliśmy znów w przestrzeń
zurbanizowaną. Samochody śmigają dwupasmową jezdnią, dwa
strumienie aut w jedną i dwa w drugą stronę.
-Straszne są te akademiki - mówi Chick pokazując na
piętnastopiętrowe budynki - te ściany pomalowane na brązowo
wyglądają jak jakiś skorodowany metal. Ale miasto nie ma
pieniędzy, by zbudować je od nowa...
Jakiś
czas wcześniej mijaliśmy inne szare-bure drapacze chmur o okienkach
jak plastry ula:
-Rany, dlaczego we wszystkich
miastach akademiki są takie okropne - stwierdziłam wtedy. No bo
przecież student pomieszka wszędzie, i jeszcze ma być wdzięczny...
Stąd te malutkie okienka malutkich pokoików - klitek.
-Dlaczego okropne?
-No zobacz. Nie tyle
brzydkie co ... hmmm... Nieludzkie. Tak, nieludzkie.
-Ale te nazywają się bardzo sympatycznie: Kredka i Ołówek.
-Rzeczywiście. Ale to ludzie nadali tej
formie ludzką treść...
Bo student pomieszka
wszędzie. W każdych warunkach, byle taniej. Więc można dać mu
warunki każde. Bo ``w całości lub w części'' w praktyce oznacza
zawsze ``w części''. Bo student poczeka, aż się jego podanie
łaskawie załatwi, bo student zaparkuje pół kilometra od
wydziału, bo bliższy praking jest dla pracowników, bo
student postoi w kolejce do kasy uniwersytetu, którą mu
zamkną przed nosem, bo przyszło mnóstwo panów
profesorów, a pracownicy obsługiwani są poza kolejnością.
Bo student (stu studentów!!!), który w
podstawówce
po przełomie demokratycznym uczył się angielskiego będzie słuchał
wykładu po rosyjsku, bo pan profesor nie jest łaskaw nauczyć się
po polsku, a prześwietna uczelnia chcąc zrobić prestiżowy wydział
zatrudniła ludzi z literkami przed nazwiskiem z ... Białorusi.
Student nauczy się praktycznego zastosowania białoruskich teorii z
napisanego cyrylicą podręcznika sprzed 20 lat. A jak się komuś
nie podoba, to hałdujudu z tej uczelni, w końcu nikt studentowi nie
każe studiować...!
No ale. Odrzuć czarne
myśli, dość już twoich łez. Teraz jest dzień twój
piękny, dawno oczekiwany, kiedy wreszcie w spokoju ducha chodzisz
sobie po mieście wielu mostów. Po ulicach między mostami.
Pod mostami idzie woda, ta sama ale inna niż ta w moim mieście,
wielkiej betonowej wsi. Właśnie przy nas jeden z mostów -
potężny, niczym w Budapeszcie, nie przymierzając. Gigantyczne,
ogromne jego wiązania. Przerażenie trochę, a trochę spokój.
Lęk i respekt budzony przez ogrom konstrukcji, siłę naprężeń
nią rządzących, ale i zaufanie do myśli ludzkiej, do sztuki,
która tę ogromną masę materii okiełznała, powiązała i
uczyniła stabilną i bezpieczną.
-Ten most
został zaprojektowany przez tego samego człowieka, który
projektował bramę Brandemburską - opowiada przyjaciel nasz młody.
- Kiedy most był już zbudowany, facet obliczył wszystko jeszcze
raz i doszedł do wniosku, że wcześniej się pomylił, że wszystko
się niedługo zawali. I popełnił samobójstwo. A most stoi
do dziś...
-Jezu. To straszne. Biedny. To nie
mógł poczekać, aż się zawali? Tak by żył do dziś...
-Widać się załamał. Nie myślał
logicznie...
Niepojęte. Człowiek
przygnieciony swoim własnym mostem. Ten piękny most jest jego
nagrobkiem, jego gwoździem do trumny, jego pomnikiem, pod
którym
żywcem został pogrzebany. I tak zupełnie, zupełnie bez sensu.
Może za mało mam empatii, ale myślę, że
to bez sensu. W pierwszym odruchu tak myślę. Bo cóż takiego
można utracić, by nie widzieć już dalszej drogi tak bardzo, żeby
za tym utraconym odejść w niebyt. W innobyt może - nie wiem. Nie
wiem, wierzę wprawdzie, mam wiarę, ale nie wiem, bo tego wiedzieć
się nie da. Można na przykład stracić żonę albo męża. Gdyby
Dziuny nagle - gdyby on mi odszedł, po tej stronie gdyby mnie
zostawił, to ja bym zaczęła go szukać, tak myślę. Do niego
drogi, ścieżki, furtki. Bo sama bym nie poszła zdecydowanym
krokiem, bo wierzę, że tak się nie powinno. Ale ja myślę, że
chodziłabym tam, gdzie się wiele tych ścieżek zaczyna. Może
gdzieś po skałach pionowych, z linami, z hakami, wbijając je,
owszem, sumiennie i starannie, licząc na to, że jednak
któryś
nie zawiedzie mnie i mnie zawiedzie. A może z Janiną Ochojską,
wozić dzieciom kaszę i lekarstwa, gdzieś pod bomby i karabiny, bo
już nie byłyby mi one straszne. A w ogóle to zawsze miałam
nadzieję, że jeśli się to stanie kiedykolwiek, że Bóg
postanowi nas rozłączyć, to nie oszczędzi mi obłędu. Że się
mi mózg przepali w jednej chwili. Do cna. Bo już teraz
czuję,
bardzo, bardzo boleśnie to czuję, jak mi iskrzą styki w
mózgu
na samą myśl, na samą myśl. Muszę przestac myśleć o tym.
O architekcie znowu pomyślę, bo on już umarł i już nie da się
tego odkręcić. A więc myślę, że można się targnąć na siebie
samego straciwszy żonę albo męża, Albo narzeczonego, albo
narzeczoną, ale prawdziwą narzeczoną, taką, z którą chce
się wziąć ślub i to szybko w miarę, a nie taką, jak teraz mają
ludzie, że właśnie nie chcą wziąć ślubu. Tylko żyją tak
sobie i nie wiadomo, czy chcą być do śmierci z tą osobą, czy
nie, czy właśnie tylko tyle, ile im będzie wygodnie. Co za czasy:
kiedyś narzeczona, to była kobieta, z którą się nie
sypiało (jeszcze), a teraz to właśnie kobieta, z którą się
sypia.
Rozumiem też człowieka, który
z własnej ręki umiera, bo stacił Sens albo siły do jego szukania,
albo nadzieję, że on istnieje, rozumiem, a raczej umiem sobie
wyobrazić, chyba umiem, może to moje wyobrażenie to nie jest to, o
co naprawdę chodzi, może to tylko przebłysk albo cień - ale jeśli
to, co sobie wyobrażam, to jest tylko połowa tego, co może czuć
taki człowiek, to to naprawdę wystarczy, żeby odejść.
Ale - myślę - zabić się z powodu niezdanego examinu, z powodu
bankructwa albo takich? Jakby w pieniądzach czy karierze cały świat
się wyczerpywał. A ten architekt, dlaczego się zabił? Czy bał
się niesławy, jaka by na niego spadła, i braku jakiejkolwiek potem
pracy i środków do życia, czy chciał podzielić los
ewentualnych ofiar, czy ten most był całym jego życiem,
które
się w jednej chwili zawaliło? Nie mi to oceniać jednak, mimo iż
mi się nasuwa, ale przecież nie wiem wszystkiego. Nie mi to oceniać
jednak.
-A czegoś takiego to jeszcze nie
widziałam. Most w poprzek rzeki to owszem, ale wzdłuż?
Po drugiej stronie wody, na linii brzegu zaiste - przęsło,
równoległe do powolutku sunącego nurtu. Suurealne trochę
pod tym szarym niebem, nad tą ciemną wodą.
-Widać Karkonosze - powiedział Chick, wyjrzawszy za winkiel na
południe, skąd tego ranka przyjechaliśmy.
Niesamowite. Możnaby nakreślić na tej płaszczyźnie, na tej
wielkiej mapie Dolnego Śląska w skali 1:1 naszą dzisiejszą trasę.
Możnaby, przyszedłszy tu rano, śledzić ruch tego punkcika, jakim
jesteśmy my, po powierzchni tej mapy. A potem po planie miasta
Wrocławia, który rozpościera się u naszych stóp.
-O, tam byliśmy. Tam są Kredka i
Ołówek.
I park, i mosty, i rzeka -
-A gdzie jest dworzec?
Chickowi dopiero po
dłuższej chwili udało się wypatrzyć wieżyczki, niemal całkiem
zasłonięte przez inny budynek.
-Ale tam,
zobaczcie - symbol naszej cywilizacji.
Rzeczywiście, odległy o kilometry, ale rozpoznawalny nawet stąd
widnieje między dwoma budynkami. Żółte logo o
dwóch
obłych, skierowanych w górę łukach, zniekształcona litera
M. M jak morderstwo: na zwierzętach, na lasach tropikalnych, na
lokalnej tradycji i kulturze. M międzynarodowe, M megakomercyjne.
Nawet tu. No bo skoro jest wszędzie, to także tu.
-Ostatnio ktoś zauważył, że najwyższe budynki w danej kulturze
wskazują na to, co jest dominantą tejże - przypomniałam sobie
opowieść zasłyszaną od Kryzysa. - W średniowieczu to były
kościoły, potem pałace władców świeckich. A teraz
najwyższe są biurowce...
Biurowce. Znowu
strach i groza - na myśl. O tych dwóch, które
zaledwie
dziesięć dni temu wola ludzka obróciła w dymiące ruiny.
Pod którymi może jeszcze teraz umierają z głodu w pełni
świadomi ludzie, zasypani kilkudziesięciometrową stertą gruzu.
Bez szans na powrót do świata żywych. Skazani na powolne
gaśnięcie wraz z wypalaniem się w ich ciałach zapasów
energii i nadziei.
Biurowce. W krajobrazie
naszej betonowej wsi, rozpościerającym się przed oknem naszego
mieszkania, dominujący element to dwa biurowce. Jeden jeszcze
peerelowski, przaśny dość, ale przez swą bezpretensjonalność
mało przykry chociaż. A drugi - największe dziecię minionej
dekady, tak badziewny i tandetny, że aż szkoda pisać o nim, więc
kończę.
-Zwróćcie uwagę - ciągnęłam
dalej - że na przykład w Warszawie rzeczywiście to biurowce są
największe, ale w Krakowie i tutaj nadal w pejzażu dominują
kościoły...
We wnętrzu Katedry także
odnalazłam paralelę z Krakowem. Przystanęliśmy przed schematem,
na którym zobrazowane kolejne warstwy odsłanianej w ziemi,
pisanej kamieniem i cegłą, tysiącletniej historii tego miejsca.
Budowali ją kiedyś ludzie, mówiący tym samym co ja
językiem, ci, którzy zakładali fundamenty tej kultury,
którą
odziedziczyłam, w której uczestniczę i którą
kontynuuję. Inaczej niż moja betonowa wieś, która należała
do mojego kraju kilkadziesiąt lat za Chrobrego, a teraz szumnie zwie
się ją Ziemią Odzyskaną, którą zamieszkuje mieszanka nic
nie mających ze sobą wspólnego ludzi, przybyłych tam po
wojnie i żyjących obok siebie, ale nie z sobą i nie ze swoim
miastem. Ja, Pomorzanka w trzecim pokoleniu, doznaję na styku z
kulturą tak zakorzenioną szoku podobnego do tego, jaki Amerykanie
odczuwają oglądając w Europie budynki kilkakrotnie starsze niż
najstarsze zabytki ich kraju.
A więc ciemna,
cicha Katedra, w półmroku wzrok prześlizguje się po
zawijasach baroku. Jakiż tu spokój - niebotyczny. Tak
właśnie, dosłownie niebotyczny. Wzrok, który popada w
nieokreśloną nieskończoność, wznosząc się do góry. I
duch, który idzie za wzrokiem...
Jakiż
tu spokój. Aż trudno sobie wyobrazić, że cztery lata temu
była tu wojna. Krzyki, hałas, huk silników, narastający
pomruk zbilżającego się niebezpieczeństwa. Potem ciemność,
rozcinana przez ostre światło samochodowych reflektorów.
Sypano tu szańce, budowano umocnienia, by do Katedry nie wdarł się
dziki, rozszalały wróg.
Rzeka.
-Ludzie, ratujcie katedrę, bo
do nas Ojciec Święty więcej nie
przyjedzie - grzmi biegnący z łopatą przez most mężczyzna. Za
nim dwóch chłopców.
-Poczekaj, tato, zadzwonię do
kumpli - krótko obcięty
blondyn w białej koszulce z napisem WKS-Śląsk podbiega do budki.
-
Zaraz będą, kazałem Markowi
przyprowadzić tu wszystkich - oznajmia po chwili ojcu.
(...)
Zaczyna
padać. Ludzie nie
rezygnują. Brakuje za to piasku i worków. Co chwilę trzeba
przerywać pracę. Nagle z piskiem opon podjeżdża nowy, amerykański
bus. Młody kierowca otwiera tylne drzwi. Sypie się piasek.
- Ludzie, bierzcie, zaraz
obrócę jeszcze raz - krzyczy.
-
Jezu, takie auto, nie szkoda panu? - pyta
go ktoś.
-
Co mi tam auto, katedry
szkoda...
Niesamowite. Niesamowite. To
miejsce ma nie tylko korzenie. Z tych korzeni wyrasta niespotykanie
silne drzewo ludzkiej zbiorowości. To aż czuć, kiedy się idzie
ulicami, że tu w powietrzu przebiegają niewidzialne nitki więzi
człowieczych. Ja, mieszkanka Pomorza, gdzie przypędzona z
różnych
stron kraju ludność składa się z jednostek i grupek, żyjących
obok siebie, ale nie ze sobą, co chwila się na te nitki natykam,
jak sobie w atmosferze lekko falują, spokojnie przepływają, ja się
o nie ocieram lubieżnie twarzą i skroniami.
Tamta wielka armia moje strony oszczędziła. Więc nie wiem, nikt
nie wie, jak by sobie Pomorzanie poradzili z nią. Czyby sobie
poradzili ze sobą - czyby umieli być razem, czy każdy by
oszańcował jedynie mały, własny, ciasny próg.
I czy by im dopomógł Bóg.
Dochodzi trzecia. Ci,
którzy są najbliżej, już wiedzą.
Do butów napływa im coraz mniej wody. Udało się.
Świta. Część zmęczonych
wrocławian zasnęła na okolicznych
trawnikach. Inni przysiedli na schodach nie zalanych jeszcze
budynków. W każdej chwili mogli być potrzebni. Dlatego nie
poszli tej nocy do domów. Zresztą, niektórzy nie
mieli
już domów. Ratowali ten wspólny.
- Patrz, stoi - pokazuje mężowi
wieżę katedry kobieta.
-
Pewnie że stoi, po to tu jesteśmy...
Czy to, co ja czuję, to zazdrość? Chyba
tak. Ja bym chciała przeżyć coś takiego, poczuć więź,
wspólnotę, być częścią, być potrzebnym, być ogniwem
łańcucha, od którego też coś zależy. Ja bym chciała
przeżyć takie bycie z ludźmi ogarniętymi jedną myślą. Ja bym
chciała spać na trawie przed Katedrą. Raz już zresztą przeżyłam
coś podobnego, tylko na mniejszą skalę. Taką bardziej osobistą
niż społeczną. Ale pamiętam to uniesienie, że jestem w grupie
ludzi, którzy zaalarmowani nie zastanawiają się czy
coś zrobić, ale jak.
Chodziliśmy wtedy po lesie cały dzień
i szukaliśmy jej. Było nas czterdzieścioro z Liceum kochanego.
Przedzierając się przez młodniki, bagienka, pokrzywy, przechodząc
strumyki po kamieniach czy pniach, krzycząc jej imię - patrzyłam
na rude główki mchów, na skrzypy i paprocie,
których
razem się uczyłyśmy, i zastanawiałam się, czy zobaczę ją
jeszcze kiedykolwiek... Potem zapadł zmrok; wracaliśmy do
domów,
wysiadając kolejno z pospiesznego autobusu, mocniej niż
kiedykolwiek ściskając ręce podane na pożegnanie. Mijało już 40
godzin, od kiedy widziano ją po raz ostatni...
Dwa dni potem na dziedzińcu Zamku powiedziała mi: ``kocham Cię
dzióbku''.
A ja nigdy nie spytałam
gdzie ani dlaczego. Nie było to potrzebne.
-
- -
Idziemy ulicami dobrego miasta. Gdzie
nawet krótko obcięci kibice potrafią w czynie społecznym
chwycić za łopatę.
Ja bym zjadł
ciasteczko - Dziuny powtarza to po raz czwarty.
- Poczekaj, dojdziemy tylko do jakiejś cukierni, to kupimy.
Obiecuję.
- Widzisz? - pyta Chick, pokazując
na napis zdobiący budynak po drugiej stronie ulicy. Nazwa
wydawnictwa. - To jest właśnie tu, jakbyś chciała... osobiście...
Wiem o czym on myśli, a on wie, co ja
myślę
o tym. Przyjaciel mój wierzy we mnie bardziej, niż ja sama
wierzę w siebie. Ocenia mnie wyżej, niż na to zasługuję. Uważa,
że ta wiara i ta ocena mają racjonalne podstawy. A ja uważam, że
te postawy są emocjonalne. I tak znamy się nawzajem i nawzajem nie
zgadzamy. Ale ta niezgoda nie narusza naszej więzi, przeciwnie,
wzmacnia ją.
Jaka spokojna teraz ta rzeka.
Spokojnie przepływa pod Młynem Maria, którego cały parter
był zalany wtedy. Na moście unieruchomiona w metalu kobieta,
która
ratuje xiążki. Woda, gęsta, brudna, skażona woda powodzi jest jej
spódnicą, oplata i sznuruje jej nogi. Pomnik powodzianki.
Słońce - wyszło nagle. Brutalnie, bezlitośnie uderza w oczy.
-Ja bym coś zjadł. Ciasteczko.
Sklep spożywczy. Dziuny kupuje ciasteczka i czekoladę.
-A tobie może co kupić.
-E, nie trzeba.
-Jasne. Nie trzeba. Od rana nie jadłeś nic, tylko suchą bułkę...
-Była dość świeża - Chick przewrotnie
się
uśmiecha, a ja daję za wygraną. On się nigdy nie przyzna, że
jest głodny. Na wyjeździe woli jeść jedynie chleb z serkiem
topionym, a pieniądze wydać w antykwariacie.
Patrzę, ma oczy zielone. To mu się czasem zdarza, bo przyjaciel
mój
ma oczy koloru wody, czyli różne w zależności od światła.
Kolor zielony jest w tych możliwościach szczególnym, bo
kiedy zobaczyłam go pierwszy raz z bliska, to właśnie takie były.
To było we śnie.
-Masz oczy całkiem zielone. Pod kolor do kurtki.
-Poszedłbym do magdonalda - on mi na to.
Symbol naszej zglobalizowanej kultury. Jest wszędzie. Jeżeli
zaglądamy tam, to nie po to by zostawić tam pieniądze, lecz coś
zgoła innego, za zostawienie czego gdzie indziej płaci się, a tu
nie. Jest to jedyna rzecz, której godzien jest ten lokal...
...tak strasznie szpecący to miejsce -
cudowne...
Wstąpiliśmy oto do ostatniego,
najwyższego kręgu miasta, ku środkowi świata, ku osi kosmicznej.
Siateczka wąskich, starych ulic dokoła Rynku. A tu słońce
zniżające się zapala sześciokątne latarnie na wysokich słupach,
gdy się patrzy pod światło na tle ocienionych ścian kamienic.
Kamieniczki - których rozmaitość kształtu bardziejsza dla
mnie niż rozmaitość koloru. Na jednej - szarej! - litery: ``Radio
Kolor''.
-Che, che. Ta nazwa jest mi znana -
mówię do Chicka, a on uśmiecha się przewrotnie. Wie, skąd
jest mi znana, przecież nie ze słyszenia, bo to lokalna rozgłośnia.
Ale z czytania. Napisu na tym jego tiszercie, który
najbardziej lubię z jego tiszertów. I z czytania jego
opowiadań. Opowiadań bardzo istotnych i ważnych w naszej
wspólnej
historii. Bo ja zajrzałam w nie i poczułam się tak jakbym
popatrzyła w lusterko. Niepowtarzalne doznanie.
Zanurzenie w architektoniczną finezję, w te kamienne koronkowe
zdobienia ścian ratusza, w impresjonistycznych ostrych kontrastach
zachodzącego słońca, napełniającego blaskiem ukośnokątnie
drobno dzielone szybki w oknach. Wszędzie dookoła -
szczegół,
boski detal, roślinokształtne wymyślności w kratach okiennych,
secesyjne ozdoby drzwi, rzeźby, kolumienki i gzymsy przekształcające
płaszczyznę ścian kamieniczek w księgi czarów
oszałamiających, obluszczone plątaniną ornamentów okna,
łukowato sklepione bramy zawierające przejścia w inny wymiar.
Czuję się jakbym pływała w powietrzu - tak gęste ono jest od
niezwykłości tu skondensowanej.
-Te
kamieniczki nazywają się Jaś i Małgosia -
Maleńkie, na dawnych malutkich ludzi. Taki mój rozmiar, bo
ja
ze swym półtorametrem wzrostu czuję się trochę zagubiona w
świecie pomyślanym na ludzi metr osiemdziesiąt. Stoją sobie
ukośnie do siebie i ręce sobie podają ponad przestrzenią - łuk
między najbliższymi ich narożnikami. A na ścianie - płaskorzeźba:
krzyż, Jezus z rozłożonymi ramionami, trzy gwoździe i młotek. -
Mały krucyfikator. - Zestaw do samodzielnego montażu.
Przed konsulatem amerykańskim - świeczki. Mieszkańcy tego miasta
współ-czują z mieszkańcami odległego, oddzielonego
oceanem, innego miasta, dotkniętego nieszczęściem tym
straszniejszym, że nie z ręki Boga, nie ze ślepych sił
żywiołów
natury, nie z niewierności wymyślonych sprzętów, ale z woli
innego człowieka, z chorej nienawiści innego człowieka, z
okrucieństwa i bezlitosności innego człowieka. Człowieka? Czy
kogoś, kto zabija tysiące przypadkowych, niewinnych ludzi, można
nazwać człowiekiem?
Jakżeż kruche są
nasze sprawy. Martwimy się takimi drobiazgami, takimi
szczegółami:
oceną z klasówki, oceną z egzaminu, rachunkiem za telefon
drugi miesiąc nie zapłaconym, doktoratem nie napisanym, kluczem do
mieszkania zgubionym, dokumentem w urzędzie nie załatwionym, a
pewnego dnia idziemy rano do pracy i wszystkie nasze plany, marzenia,
zmartwienia, problemy nikną nagle w chmurze ognia i pyłu. Dlaczego
dopiero śmierć jest w stanie pokazać nam prawdziwą skalę spraw
naszego życia? Może właśnie po to ona została nam dana?
Ciemność spowija powoli Stare Miasto, rozbłyskują konstelacje
latarń. Jeden z budynków to kamienica a rebours: jej ściany
lśnią ciemnozielonym szkłem, a pastelowe okna, obrzeżone gzymsami
i zwieńczone łukami, to jedyne powierzchnie murowane.
-Nie mogę znaleźć jednej kamieniczki - mówi Chick gdy
płyniemy razem przez tę noc. - Miałem kiedyś okazję spędzić w
niej noc, okazję, która już się nie powtórzy.
-Żal mi tej kamieniczki - dodaje po chwili. - Bo wstąpiłem na
poziom, na który już nie będzie mi dane wrócić.
Czuję się, jakbym stracił majątek i przechodził przez bogatą
dzielnicę, w której bank zabrał mi dom.
Ulica o przyjemnie brzmiącej nazwie: Nożownicza. Na rogu łączy
się z Więzienną.
-Tu jest wydział prawa.
No tak, układa się to w logiczną
konsekwencję: z Nożowniczej na Więzienną via Prawo. Na innym rogu
imprezownia irlandzka: kartka na drzwiach oznajmia, że dziś
wieczór
gra zespół Shamrock. Zaglądamy przez złociste okno do
wnętrza; muzycy z instrumentami, chłopak grający na skrzypcach
dostrzega nas, macham do niego, a on uśmiecha się do nas.
-Znacie go?
-Poniekąd... Kiedyś będąc na
spływie, na Suwalszczyźnie, przypadkiem trafiliśmy na festiwal
muzyki celtyckiej. Oni tam grali.
-Jedną z
ciekawszych postaci tego koncertu był jeden z widzów, wysoki
i nieprawdopodobnie chudy chłopak w koszulce bez rękawów,
który skakał pod sceną. Z uwagi na napis na koszulce
nazywaliśmy go ``latający Megadeath''...
- - -
Już późno. W doliny
napływa gór cień. Na ulicach nie ma o tej porze roku
studentów, ci, którzy powrócili już
pod mury
uczelni, siedzą i uczą się do poprawek. Lud roboczy dominuje na
ulicach:
-Widziałem matkę predatorów
z wózkiem - mijający nas proletariusz mówi do
swego
towarzysza.
-P...lisz, toby w tydzień dziecko
zmachał?
Idziemy nad Odrą. W czarną,
lśniącą powierzchnię wody skapują światła latarń, stojących
na mostach i nabrzeżach, skapują długimi, drgającymi smugami.
Obok nich migoczą wieże Katedry, upadające w głębię toni,
symetryczne do tych wzniesionych w niebo, tylko niewyraźne,
poruszone. Zbliżamy się do przedziwnego mostu wzdłuż rzeki. Na
naszej drodze - grupa młodych, ogniki papierosów jak
robaczki
świętojańskie.
-To ludzie mojego pokroju -
uśmiecha się Chick. (Nie widzę w ciemności, że się uśmiecha,
ale słyszę to)
-Palą, to nie całkiem.
-Ale piją.
-Taaa, panienki w krzakach
ripią...
Mijamy ich - strach nieco -
-Zobacz - tłumaczy jeden z młodych drugiemu, pokazując budynki po
drugiej stronie rzeki - tu architektura uniwersytecka spotyka się z
kościelną...
Uśmiecham się ciepło do
siebie o moim przyjacielu. ``Ludzie twojego pokroju...''
Skrzyżowanie z neonem ``Oszczędzaj w
PKO''.
-Che, ten neon jest pewnie starszy od
ciebie.
To taki dizajn z początku lat osiemdziesiątych.
-Macie może parę groszy, żeby nas wspomóc? - właśnie
mijaliśmy wysokiego blondyna.
-A na jaki cel?
- Kurde, ciemno i prawie bezludnie. Nie wiem, czy szybciej od niego
biegam...
-Na czynsz.
-A, to zbożny cel. Sami znamy ten problem.
-To może kupilibyście winogron? Naprawdę okazja, bardzo słodkie,
a tylko dwa złote kilogram.
-A winogrona.
Czemu nie.
Blondyn podchodzi ze mną do
pobliskiej budki - sprzedajni. Ciekawe, czy to taka strategia, żeby
wypchnąć resztę towaru i iść już do domu. Ciekawe, czy bardzo
skuteczna. Na mnie podziałało, ale ja naprawdę lubię winogrona...
-Przecież my razem do
podstawówki
chodziliśmy! - blondyn rozpromienia się do Dziunka. - Nie poznałem
cię w tych włosach...
Odpływamy w mrok.
-Chodziłeś z nim do
podstawówki? -
pytam, trochę surrealnie.
Ulica, na której
mieszka Adam. Ciemno. Z mroku nadbiegają nieokreślone wrzaski.
-To z tyłu, czy z przodu?
-Z przodu.
-Stoimy twarzą w twarz z cywilizacją.
Mijamy
ludzi jakichś - strach nieco.
-Czego się
boisz. Przecież to tacy jak my, porządni ludzie.
-Porządni ludzie nie szwendają się, tak jak my, po ulicach o tej
porze. Porządni ludzie, w przeciwieństwie do nas, teraz siedzą
przed telewizorem.
Przechodzimy przez
przecznicę.
-Czy twój kolega wie, że
jesteśmy filosemitami? Że ``Żyd'' w naszych ustach to komplement?
-Nie wiem.
I już
brama.
-Zobaczcie jaka śmieszna reklama - na
oknie sklepu z komputerami wydekoltowana, obfita w walory panienka
wystaje z kartonu przeznaczonego na hardłer.
-No tak, skierowana do młodych mężczyzn między 20 a 30 rokiem
życia. Nie może nie mieć podtextu...
Tak
sobie lekko o tym mówimy, śmiejemy się. Ale w gruncie rzeczy
to smutne. Że ciało kobiety, jedno z najpiękniejszych świętych
dzieł Stwórcy, i kojarzące się z tym ciałem fizyczne
wyrażenie miłości duchowej - tu jest banalnym, ordynarnym wręcz
narzędziem handlu, komercji, konsumpcji.
W
środku.
-Wiesz - zdejmuję z siebie Zenita,
którego kilogram wrzynał się cały dzień paskiem w moją
szyję - schowaj sobie ten aparat, skoro jest twój...
Chick podaje mi z szelmowskim uśmiechem opakowanie z tiszertem,
który pachnie nowością i nowością napełnia sensory dłoni.
Rozkładam ów przyodziew (``jak mi brakuje koszulek, to
dzwonię do nich i wygrywam w konkursie'', powiedział mi kiedyś) i
widzę nadrukowane: Radio Kolor.
Noc jest ciepła. Skrzyżowania jasno oświetlone.
-O rany, zobaczcie. Tramwaj jest niebieski.
-Cóż w tym dziwnego - pyta przyjaciel nasz, wrocławianin.
-Widzisz, jak się pochodzi stamtąd, skąd
my
pochodzimy, to fakt, że tramwaje są niebieskie, wcale nie jest taki
oczywisty...
Pasy. Światła.
-Pamiętasz takie opowiadanie o przejściu dla pieszych? - pyta
Chick, trochę surrealnie. Co mam nie pamiętać, jak sama je
napisałam.
-No... pamiętam.
-Kiedy je przeczytałem, to wskoczyło mi właśnie to przejście.
A więc tak je sobie wyobraziłeś, kiedy
czytałeś. Wygląda nieco inaczej niż to, któremu
ów
text dedykowałam. Tamto zabrało mi wiele cennych minut życia,
kiedy wysiadłszy z tramwaju chciałam przejść z wysepki na
chodnik, gdzie mieścił się mój wydział. Student jest
istotą zestresowaną. Woli narazić młode życie, ale nie
spóźnić
się (po raz piąty w tym miesiącu) na zajęcia. A zielone dla
pieszych włączało się po trzech-czterech minutach i trwało
piętnaście sekund. Więc biegaliśmy przez te pasy, ryzykując
dostanie się pod koła.
W pierwszym odruchu
chcę opowiedzieć tę historię. Ale reflexja: po co. Po co
wyjaśniać, dopowiadać, werbalizować. Po co odzierać z
tajemniczości.
I tak to opiszę a ty
przeczytasz.
- - - - -
Wielka armia wieczoru zdobyła już
miasto.
Teraz, kiedy wrzesień nachyla się już jak grusza brzemienna
owocami, armia mroku coraz jest zuchwalsza, coraz wcześniej
nadchodzi każdego dnia. A po niej wielka armia nocy - a my idziemy
na dworzec. Ale nie po to, by uciec przed tą armią. Lecz dlatego,
że kończy się nam przepustka. Przepustka od codzienności.
Więzienie nasze, wielka betonowa niwa na północy, wzywa nas
- coraz brutalniej...
-Ja muszę już iść,
jeśli mam zdążyć na ostatni autobus - przyjaciel mój,
którego nie widziałam dawno, którego zobaczę
pewnie
za rok, znika w odmętach jeziora nocnego miasta, zapada się coraz
głębiej, coraz dalniej. Patrzę za jego ciemną kurtką i jasnymi
włosami, jak idzie przez kolejne pasy, nie ogląda się już w naszą
stronę. Chciałabym wiedzieć, o czym teraz myśli. Dokąd odpływa
duchem, odpływając ciałem - w głębię toni nocnego miasta, pod
powierzchnię jeziorną, rozedrganą reflexami świateł
samochodów,
latarń, sygnalizatorów ulicznych.
-Czekoladę i sok poproszę.
-Sześć
pięćdziesiąt.
-A ten sok nie kosztuje dwa
osiemdziesiąt?
-Och rzeczywiście.
Przepraszam. Pięć dwadzieścia.
Z nawy
wejściowej-bocznej wstępujemy w główną.
-Myślisz, że chciała cię oszukać?
-Nie -
odpowiadam zdecydowanie. - Jest wpół do jedenastej, a ona
stoi za tą ladą już pewnie dziesięć godzin.
-No to knysza?
-Oczywiście.
Schodki - te same co zawsze, naprzeciwko zegara o pięknych
wskazówkach. Pod sufitem ekran. Informacje sportowe,
prognoza,
wiadomości ze świata. Źle się dzieje na świecie. Już się
rozgrzewają silniki bojowych samolotów. Prezydent pewnego
państwa zaczął drugą kadencję. Jak mógł nie wygrać
wyborów, skoro jego służby kontrolują wszystko w owym
kraju, kraju oddzielonym od naszego cieniuśką, polną granicą,
miedzą wąską na krok. Wszystko jest tuż obok. Świat nie pozwala
o sobie zapomnieć. Nie pozwala o sobie zapomnieć na długo.
Wyjeżdżamy z dobrego miasta. Opuszczamy je, nie nasyciwszy się
jego urodą, tak jak licealną miłość opuszcza się wieczorem, by
ona wróciła pod mamine skrzydła, i by samemu
wrócić
do domu, bardziej obcego niż kiedykolwiek przedtem. Straszne są
takie na noc rozstania. Więc rozstajemy się z dobrym miastem.
Pewnie na rok. Wracamy do radiowych serwisów o bliskiej
wojnie, do gazety co tydzień powiadamiającej o śmierci kolejnego
dobrego człowieka, do terminów płacenia czynszu, do
spóźniających się pensji, do rachunków za prąd,
do
wyników przedwyborczych sondaży, do betonowej pustyni.
Wyjeżdżamy z dobrego miasta. Wracamy do świata.
październik 2001
____________________________________________________________________
Cytaty pochodzą z artykułu Jacka Balcera, ''Co mi tam auto, katedry szkoda'', W Drodze 9/1997
pierwsze wspomnienie o Wrocławiu