pamiętnik osobisty Pacyfki


JAK NAM BYŁO W GÓRACH

(Tatry, 2002 rok)



Jakiś czas temu zaśmiewałam się z przesłanego mi mejla-żartu pt. „Po czym poznać że już nie jesteś studentem?”

Pośród kilkudziesięciu objawów był tam m. in. takie:

1. O 6 rano wstajesz, a nie kładziesz się.

3. W lodówce trzymasz więcej jedzenia niż picia.

4. Twoje fantazje o seksie z trzema kobietami o skłonnościach lesbijskich naraz zostały zastąpione przez fantazje o seksie z kimkolwiek.

5. Nie zgłaszasz się już do testów nowych leków na ochotnika.

6. Znasz każdego ze śpiących w twoim domu.

13. W domu działa ogrzewanie.

16. Zamiast 130 dni wakacji masz ich 20.

22. Nie masz pojęcia, o której zamykają najbliższą budkę z hamburgerami

25. Nie odkładasz niedojedzonej pizzy do lodówki na później.

29. Nie przystoi już spać w poczekalni dworcowej.

37. W twojej kuchni nie mieszkają myszy ani szczur.

38. Lista zakupów jest dłuższa niż zupka z kubka i sześciopak piwa.

39. Używasz odkurzacza.

41. Zamiast mówić „Już nigdy tyle nie wypiję” mówisz „Nie potrafię już pić tyle, co kiedyś”.

52. Zamiast umawiać sie ze znajomymi w mieście, odwiedzasz ich aby obejrzeć potomka


Niektóre z przejawów zanikających nigdy mnie nie dotyczyły (np. te odnośnie balansu pomiędzy alkoholem a żywnością, i to zdrową) - ale dumna jestem z tego, że mimo iż od ukończenia przeze mnie studiów minęły już ponad dwa lata, nie upadłam tak nisko by wzgardzać poczekalnią dworcową jako potencjalnym miejscem na nocleg bądź wymagać by w każdy z nocujących u mnie był moim znajomym więcej niż dwugodzinnym. Natomiast na jednym z frontów odniosłam porażkę - chociaż nie na całej linii. Zamiast trzech miesiecy wakacji miałam ich trzy tygodnie.

Choć mogło być gorzej. Złamana bezrobociem swoim i mężowskim, poszłam do pracy na etat i w ogóle miałam nie mieć urlopu. Szczęśliwie kierowniczka moja, nie mogąc znieść mojej „nazbyt niezależnej osobowości”, wysłała mnie z powrotem na bezrobocie w idealnym momencie - na początku sierpnia. Wprawdzie była tak łaskawa, że pozwoliłaby mi zostać jeszcze trzy miesiące „póki sobie czegoś nie znajdę”, ale tym razem to ja jej podziękowałam. Ciekawe, jak to jest. Ja siedzę w tej bibliotece zakurzonej, która obsługuje raptem kilkadziesiąt osób, w której nie ma dedlajnów, i nie mogę pójść na urlop nawet bezpłatny, nawet na tydzień. A Dziunek, który nie przepracował nawet trzech miesięcy dostaje bez problemu wolne i to niebezpłatne. Po prostu - ma ludzkiego szefa.

Wyfrunęliśmy ze smutnych, dręczonych upałem dolin nadmorskich na południe.


TATRY SŁOWACKIE - PO RAZ PIERWSZY


Jest takich dwóch chłopaków, których bardzo kocham, to są ludzie zupełnie różni, Alan żywiołowo-radosny, Rafał depresyjno-autodestrukcyjny, ale obaj kochają góry. Rafał kocha je nawet miłością, rzekłabym, narzeczeńską, bo widział je tylko na zdjęciach bądź ze skraja - z Zakopanego, ze Szczyrbskiego Plesa, z kolejki, ale nigdy nie poznał ich tak, jak kobieta zna męża bądź mąż niewiastę, wchodząc w nie, doświadczając ich całym sobą, nie tylko wzrokiem. A to doświadczenie byłoby mu bardzo potrzebne właśnie teraz, po przejściach tej wiosny, kiedy - ... - odratowali go... Tak czułam, choć pewności nie miałam, że gdybym go zabrała w góry teraz, podniósł by się może, trochę wyprostował, pozrastał... A tu jeszcze tatuś, „normalny człowiek”, uważa że ludzie chodzący w góry to gorsi od pijanych kierowców wariaci co się pchają w śmierć, szlabany jakieś nawarstwia... Alanek, który się w górach począł, urodził, wzrósł i wychował, nie był w Tatrach Słowackich od podstawówki, Tatry trochę się już zatarły w jego pamięci - ale obejrzawszy moje zdjęcia z poprzednich wakacji zatęsknił do nich znowu -

I jesteśmy razem na Słowacji. Wszyscy. Przywiozłam ich tu obu, jednego by go Tatrom znów oddać, drugiego by go z nimi zaślubić. Wzruszające było to asystowanie w owym spełnieniu, coś z tego, co czuje matka pokazując swemu dziecku świat poznawany po raz pierwszy. Pierwszego dnia, gdy podchodziliśmy na Osterwę, Rafał zapytał: „czy to jest kosodrzewina?”. Ja już nie pamiętam, bo było to tak dawno, jak to jest żyć nie znając zapachu i dotyku kosodrzewiny.

Pierwszy widok ze szczytu. Dolina Mięguszowiecka ogromna, przestrzenna. Dolina Złomisk dzika, fantastycznie podwieszona, poszarpana. Piękna, majestatyczna piramida Wysokiej, raz po raz odsłaniająca się spomiędzy chmur.

Był też i lęk. Rafała poznałam gdy napisał na grupę dyskusyjną, że ma astmę i arytmię i czy tacy ludzie mogą w góry chodzić, bo lekarz mu mówi że nie... Po sposobie, w jaki pisał o swoim prognieniu doświadczenia gór, poznałam, że to dusza pokrewna, napisałam do niego na priv i... odnalazłam Brata. A teraz okazało się, że nie ma żadnych problemów ze zdrowiem -

Drugiego dnia, Polski Grzebień. Nie wiemy jeszcze, czy Rafał nie ma lęku wysokości i jak sobie poradzi na łańcuchach. Jesteśmy na przełęczy: - „i jak było?” „Świetnie!” - mówi, a oczy mu się świecą. W tym blasku rozpoznałam to, czego sama doświadczyłam prawie 10 lat temu - zachwytu skałą, stromizną, ekspozycją, wąską ścieżką nad przepaścią. Że rzeczy tak proste mogą być tak fascynujące, najpiękniejsze. Ja w poprzednim życiu musiałam być kozicą. Rafał pewnie też.



ZAGROŻONE WYGINIĘCIEM


Gdy szliśmy doliną Kwietnicą, zatrzymaliśmy się by nabrać wody i zobaczyliśmy stado Kozic na zboczu, pod ścianą skalną. Było ich dziesięć, w tym dwie młode i jedna roczna. Siedzieliśmy chyba z godzinę, obserwując je, jak chodzą, jedzą, stają na kamieniach i patrzą sobie na góry. Było w tym elementarne wzruszenie człowieka patrzącego na swych bliskich, którzy właśnie uniknęli śmierci. Bo Kozice w tym roku pierwszy raz od kilkunastu lat rozmnożyły się, ich liczba, która w zeszłym roku spadła do 228, teraz wynosi 300. A ja, mimo że po Tatrach chodzę od lat, widzę je po raz drugi w życiu.

Poszliśmy dalej i po chwili natrafiliśmy na świstaki. Cztery, jeden stał na kamieniu bez ruchu, trzy chodziły pomiędzy kamieniami po trawie. Jeszcze nie widziałam świstaka dotąd. To był prawdziwy dzień endemitów tatrzańskich wpisanych do Czerwonej Księgi.

Rafał też jest istotą zagrożoną wyginięciem. Ale wróciwszy do gór - bo one są naszym źródłem i początkiem, do którego wracamy, a nie przyjeżdżamy - odnalazł Sens czyli Absolut, który tu ma swoją świątynię. Balsam na serce w proch potrzaskane. Moja ex-kierowniczka nawet nie wie, ile dobrego uczyniła jedną swoją podłą decyzją.



NAZYWANIE RZECZY


Przeszliśmy przez Szeroką Przełęcz Bielską. Trasa to niezwykła, bo Pieniny, Bieszczady i Tatry w jednym. Gdy podchodzi się, pomiędzy świerkami widać białe, wapienne skały, jary i wodospady. Na górze, w dolince wiodącej do przełęczy - łąka zielonych traw i różnobarwnych kwiatów, niewielkie skałki na obrzeżach łagodnych zboczy. Gdy doszliśmy do przełęczy, otworzył się widok na ostre, skaliste szczyty Jagnięcego, Łomnicy, Kieżmarskiego, i dalej, aż po Świnicę.

Zeszliśmy stamtąd nad Zielony Staw. Dziunek z Rafałem zostali na dole, a ja z Alanem weszliśmy na Jagnięcy. Bałam się bardzo, że Dziunek obrazi się na mnie na śmierć, bo już raz zostawiłam go kiedyś w schronisku idąc z ludźmi na nieodległy szczyt i - to było straszne... Ale równie straszne było nasze ubiegłoroczne podejście na Jagnięcy, kiedy przebywszy tą nieprzyjemną i zatłoczoną trasę z Tatrzańskiej Łomnicy do Brynczalki i zmęczywszy podejście pod grań po rozpalonym, zakurzonym, osypującym się tłuczniu skalnym - przy łańcuchach zawróciliśmy, bo Dziunka lęk wysokości... Tego się nie da opisać, jak niesamowicie bolesne to było. Tak bardzo tęskniłam do tego szczytu, pierwszego na który weszłam w Tatrach, szczytu z którego widok pamiętam jak przez mgłę, bo góry - zupełnie nowe i nie poznane wcale, były dla mnie niczym nowi ludzie, których twarze, choć piękne, ale nieznajome, jeszcze nic mi nie mówią. Od tamtego czasu nie udało mi się na niego wrócić i chciałam odkryć na nowo ten widok - tym razem pełen starych znajomych, schodzonych wzdłuż i wszerz po wielokroć....

Ale straszny był ten strach, że Dziuny tam sam i boi się, bo na pewno boi się... Alan, który szedł ze mną, i było to współgranie tak cudowne, to człowiek, który chodząc po górach całe życie nabrał takiej kondycji, że może nieść plecak z rzeczami dla czterech osób, nawijać bez przerwy i jeszcze iść najszybciej ze wszystkich... A tym razem on zostawał w tyle - taką siłę dał mi strach. Trasę na szczyt, przewidzianą (wg różnych źródeł) na 2 do 2,5 godziny zrobiliśmy w godzinę piętnaście...

Przeszliśmy te łańcuchy, które tak mnie zachwyciły w sierpniu 1994 roku, i prześliczną, koronkową granią szliśmy dalej... Szczyt: witaj Łomnico, witaj Kieżmarski, witaj Lodowy. Bądźcie pozdrowione, białe od skał i miękkie od trawy szczyty i zbocza Tatr Bielskich, i ty przełęczy, z której zeszliśmy kilka godzin wcześniej. I ty, Kołowy Stawie, tak schowany, że tylko stąd cię widać. I ty, polniku tatrzański, myszko przemykająca między kamieniami na wysokości 2229m...

I już spowrotem w Brynczalce, z Dziunkiem i Rafałem. Siedzieliśmy, pijąc nosičsky čaj i patrząc na te cudowne w swym majestacie ściany, wznoszące się nad szmaragdową tonią, po której tańczą iskierki słońca. Zawsze opisując Rafałowi swoje wędrówki dołączałam do nich mapy i zdjęcia, nazywałam i opisywałam szczyty, żeby nie były one mu zupełnie nieznane, kiedy zobaczy je po raz pierwszy. „Ach, to ty! Pacyfka dużo mi o tobie opowiadała.”

Więc pokazuję mu: to Jastrzębia Turnia, to Baranie Rogi, to Kieżmarski... I nagła spadła na mnie myśl: a w sumie czymże jest ta nazwa wobec tego, kim jest ta góra, stojąca tu do tysięcy lat? Która widziała pokolenia rodzących się i umierających kozic, która strząsała z siebie lawiny i taterników, którą wspominają dziesiątki tabliczek na Cmentarzu Symbolicznym? To słowo nie jest w stanie zawrzeć w sobie ani kształtu, ani majestatu, ani tego, że jedna krucha istota ludzka spędziła swoje pierwsze popołudnie w Tatrach wpatrując się w jej kilometrowej wysokości ścianę, co jej tak podziałało na wyobraźnię, że przez lata widziała potem tę przestrzeń osiągalną jednym skokiem ze szczytu jako najwspanialsze narzędzie swej przyjaciółki śmierci? I że to nadal ważne dla mnie, mimo iż ze śmiercią przestałam się przyjaźnić...

A Rafał, słuchający, wypowiedział głośno mą myśl:

-Góry, jeśli w ogóle powinny mieć nazwy, to tylko w języku entów...

W moim języku, w starej mowie entów, imię zawsze zawiera historię tego, kto je nosi. To bardzo piękny język, ale trzeba mieć dużo czasu, żeby nim coś powiedzieć” - powiedział Drzewiec.



TATRY POLSKIE


Tatry Polskie nie kochają mnie. Nie wiem, czy mszczą się za to, że wcześniej i częściej jeździłam na Słowację, czy za to, że mimo iż „Nic ponad Tatrami”, to jednak „Mój mąż ponad Tatrami” - i one to wiedzą i nie są mi łaskawe, nie rozpromieniają swego oblicza nade mną, ale odwracają je i zasłaniają chmurami, mgłami, śniegiem, lodem. Od kiedy żyję, nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym przyjechała w Polskie Tatry i pogoda była dobra. Jeśli nie była na wstępie zła, załamywała się natychmiast. Tak właśnie było dwa lata temu, 25 maja 2000 roku, kiedy pojechaliśmy w góry by uczcić radosną okazję mego dołączenia do grona bezrobotnych. [Tzn. ukończenia studiów] . Śnieg już był się stopił i nie padał od kilku tygodni. Dojeżdżając do Zakopca widzieliśmy pięknie odcinające się na tle błękitu sylwetki gór - Kozi, Świnica, Zamarła Turnia... Kiedy dotarliśmy do Kuźnic, niebo zasnute było mgiełką; gdy doszliśmy do Murowańca, zachmurzenie było pełne; podchodząc na Karb doznaliśmy pierwszych kropli deszczu, a na Kościelec nie pchaliśmy się, bo nie było sensu wbijać się w mgłę. Zeszliśmy do schroniska w pierwszych płatkach śniegu; do wieczora było go 20 cm.

Tak było dwa lata temu wiosną i podczas wszystkich innych razów. W determinacji byliśmy i na Granatach, i na Kozim, i na Kościelcu, etc., i nigdy nic stamtąd nie widzieliśmy - mgłę jedynie.

Tym razem nie mogło być inaczej. Dotarliśmy do Murowańca naszego ulubionego i zamiast iść na Granaty cały dzień oglądaliśmy chmury zawieszone na niskim pułapie około 2000 metrów.



MUROWANIEC


Każdy kij ma dwa końce: wraz z wolnością, która stała się naszym udziałem w 1989 roku, na wolność wyszła także hiena dzikiego kapitalizmu i wolnego rynku. Komercjalizacja dotknęła także schronisk górskich, stopniowo odbierając im szlachetny charakter „schroniska”, czyli schronienia wzniesionego przez ludzi we wzniosłej idei solidarności słabych, maleńkich i kruchych istot ludzkich przeciw dzikim siłom żywiołu górskiego: burzom, śnieżycom, wichurom...

Teraz, na moich oczach schroniska przestają być schronieniami dla ludzi - stają się walczącymi o przetrwanie w warunkach gospodarki rynkowej zarabialniami forsy, gdzie mile widziani są nie ludzie, ale klienci, a właściwie nawet nie oni sami, lecz ich gotówka. Proces ten odbywa się w różnych pasmach górskich po obu stronach granicy z różnym nasileniem lokalnym, a objawia się rozmaicie: niesprzedawaniem podłóg przed sprzedaniem wszystkich łóżek, zakazem spożywania własnych posiłków w jadalni, odpłatnością za wrzątek bądź nieudostępnianiem go w ogóle... Dochodzi nawet do takich sytuacji, jak wyganianie ludzi tuż przed zmrokiem lub nawet po -

Kiedy my byliśmy klepiącymi biedę licealistami, chodząc po cholernie drogich w porównaniu z innymi górami Tatrach staraliśmy się oszczędzić jak się tylko dało: spać na podłodze a nie na łóżku (bez sensu przecież płacić za niepotrzebny nam standard, skoro wtachaliśmy na górę karimaty i śpiwory) jeść zupki z proszku rozpuszczane we wrzątku, jeździć stopem etc. Teraz, jako ludzie pracujący możemy sobie pozwolić na pewien luz w tym zakresie, nie tracąc zrozumienia dla tych, którzy jeszcze takimi burżujami nie są. Swoją miarą odmierzaliśmy zatem innym ludziom - do chwili kiedy trafiliśmy w majowym długim weekendzie do schroniska Strzecha Akademicka w Karkonoszach. Na sali ponad sto osób i napięta atmosfera: czy będą sprzedawać podłogę i za ile. W końcu zaczęli sprzedawać i znowu podniósł się pisk: że aż za 10 zł i nie uwzględniają zniżek PTTK. Wszyscy jednak zapłacili, po czym – wydali drugie tyle na piwo, które płynęło strumieniami do północy i zapomnij o wczesnym spaniu przed wyjściem w góry nazajutrz. Nie do uwierzenia było to, ile ta biedna młodzież, ci biedni studenci są w stanie wydać na alkohol. „W lodówce więcej picia niż jedzenia”?

A Murowaniec, choć daleki od ostatecznego upadku, cały czas dryfuje w jego stronę. Bo czym nazwać zamykanie jadalni dla podłogowców, którzy tłoczą się niemiłosiernie na korytarzach, a w szczycie sezonu na dworze (i ponoć wtedy też płacą)? Czymże jest podniesienie ceny za podłogę do 20 zł (najtańsze łóżko - 24 zł)? A w tym roku - kolejny krok ku przepaści: wrzątek po 50 gr/0.5 litra. Ale pies czarny jest tak samo nieziemski jak zawsze i ten fajny pan w recepcji równie żartowny. Sprzedaje nam dwa noclegi z korzystnym rabatem, bo na jednym łóżku.


ŚWINICA

(albo my ją, albo ona nas)



Drugiego dnia budzę się o 5:40 i rzucam się do okienka. I nie mogę uwierzyć w to co widzę: czyste, niebieskie niebo, nad zboczem Żółtej Turni i granią Koszystej zaróżowione przez niewzeszłe jeszcze słońce. Dziuny obudził się też:

-I jak?

-Czysto. Myślę, że należy rozpatrywać to w kategoriach cudu, a nie zjawiska atmosferycznego.

Bez słów Dziunek wstaje, szybko ubieramy się, robię śniadanie - żarcie szturmowe á la Kamiński, zdobywca biegunów: płatki, bakalie, mleko w proszku, gorąca woda z kranu w damskim kiblu. Plecak gotowy już wczoraj, szósta dziesięć i idziemy ścieżką przez Halę Gąsienicową, oglądając malownicze acz niepokojące chmurki, świetlistobiałe, podświetlone niewidocznym jeszcze słońcem, jak przemykają rozwichrzając się pomiędzy Granatami, Kościelcem i Świnicą.

Idziemy szybko. Szlak na Przełęcz Świnicką jest przyjemny, ułożony z porządnych kamieni, albo wgryzający się w skałę. Na pewnej wysokości zobaczyliśmy, że cieknąca po kamieniach woda zamieniła się w lód. Coraz więcej chmur czepia się ogromniejącej w oczach Świnicy. Dochodzimy na przełęcz. Uderza nas lodowaty, porywisty wiatr, w którym trudno utrzymać się na nogach, a chłodnące mimo kurtek i polarów ciało staje się nieskoordynowane i sztywne. Chowamy się w załomie skały na przełęczy, licząc, że może za chwilę się uspokoi i rozwidni. A tymczasem widoczność spada do 20 metrów. Jest 7:35.

Zawracamy. Myślę, że tę decyzję pochwaliłby każdy ratownik. Schodzimy do przełęczy Liliowe, we mgle widoczność czasami nie większa niż 5 m. Potem im niżej tym jaśniej – wychodzimy z chmur. Niebo zasnute po horyzont, na pd-wsch. różowy poblask zwiastujący ryzyko gradu.

Zmarznięci wracamy do schroniska - większość naszych współspaczy dopiero wyrusza, niektórzy jeszcze śpią. Pijemy herbatę, walimy się do łóżka, rozgrzewam się dopiero po dwóch godzinach.

O dwunastej rozchmurza się znowu. Świnica widoczna. Ubieramy się i wychodzimy znów. Znów na przełęcz Świnicką. Latające mgiełki, zimno, ale już tak nie wieje. Teraz inny strach: jak Dziuny poradzi sobie na łańcuchach. Czy z tej atakowanej po raz drugi Świnicy nie cofniemy się ponownie - jak z Jagnięcego rok temu. Bo expozycja. Bo lęk wysokości.

Pierwszy łańcuszek - spokojnie. Drugi - też. Ale kiedy dochodzimy pod wierzchołek, myślę, że zostawię tu Dziunka i sama pójdę na szczyt odległy o kilkanaście metrów w górę i w bok - bo on wejdzie, ale nie zejdzie po takich łańcuchach. „Co robimy, Dziuny” - pytam go. „Nic, idziemy”. „Dasz tu radę zejść?!” „No jasne”. Ale pamiętaj że pytałam - dodaję w myśli. Jak idziemy, to idziemy. Chcąc zostawić sobie widok na deser nie oglądam się za siebie, kątem oka widzę stawy w Dolinie Pięciu, Pośrednią Grań między Małym Lodowym a Jaworowym. Na szczycie jest zimno, wieje, ręce grabieją. Patrzę, a chmura z masywu Lodowego i Łomnicy przesuwa się na ten Jaworowy i zasłania go na zawsze. Jeszcze przez chwilę widać Żabie, Rysy i Wysoką - po chwili i one nikną w chmurze. Zachodnie Tatry zasnute mgłą, widać w zasadzie tylko Koprowy, Hruby, Krywań i stawy w Gąsienicowej.

Chowamy się po zawietrznej (widok na mgłę na Zachodnich Tatrach), i nie siedzimy długo, bo zimno. Schodzimy z powrotem do przełęczy. W tym czasie Świnica okrywa się mgłą. Idziemy znów przez Liliowe, po drodze pięciornik złoty, skalnica nakrapiana i... kwitnący mlecz w piętrze kosówki. W sumie jednego dnia zrobiliśmy 1350 m deniwelacji, więcej niż z elektriczki na Rysy.



KRZYŻNE


Następnego dnia rano standardowe zachmurzenie powitało mnie, gdy wyjrzałam przez okienko. Pułap chmur utrzymywał się na wysokości ok. 2000m, było zimno i bez wiatru dającego cień nadziei na przegnanie tych chmur. Spokojnie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i wrzuciwszy chomąta, ruszyliśmy w stronę przełęczy Krzyżne, by dojść przez nią do schroniska w Pięciu Stawach.

Fajnie szło się przez dziki las, przez kosówki na zboczach Żółtej Turni, przez rumowiska skalne Pańszczycy. Przekwitnięte, suche goryczki kropkowane w ogromnych ilościach stoją na rudych trawach. Jak tu musiało być błogo, złoto i barwnie, kiedy one kwitły. Zimno, coraz zimniej, rozgrzewamy się marszem. Niemal sami na szlaku - spotykamy pięć osób. Chmury wiszą, czasem podnoszą się lekko i odsłaniają skrzesane skały Buczynowych Turni.

Pod przełęczą na rudych trawach szron. Każde źdźbło nosi biały pióropusz z centymetrowej długości lodowych igieł. Słupek ze strzałkami na Krzyżnem także oszroniony. Nie ma wiatru, martwą, śmiertelną ciszę wypełnia jedynie szum Siklawy, która nieprawdopodobnie odległa, ale i niewyobrażalnie potężna, przewala się po kamieniach pół kilometra niżej. Widać Przedni i Wielki Staw, ściany Świstówki, zbocza Roztoki - ale grań Opalonego i Miedzianego niknie w równej, jakby nożem uciął, granicy chmur. Wraz z nimi niewidoczne są: Lodowy, Jaworowy, Gerlach, Rysy, Mięgusze, Cubryna, Koprowy, Hruby i wszystkie te wspaniałości, które stąd widać. Widać? Czy w polskich Tatrach są w ogóle jakieś widoki? Jak ja mam w to wierzyć, skoro nigdy nic tu nie widziałam? To, co opisują przewodniki, pokazują albumy, opiewają poeci - czy to w ogóle istnieje wszystko, czy raczej to jakaś mistyfikacja?

Rozgoryczeni, schodzimy na dół, zastanawiając się, czy jest sens płacić za noc w Piątce, by nazajutrz oglądać to samo, tzn. chmury...

Schodzimy w dół żlebem, stromą ścieżką. Naraz - szum po lewej. Po stromym, trawiastym zboczu żlebu prosto na nas biegnie kozica.

-Wyciągaj aparat, szybko! - mówię do Dziunka -

-Ona nas atakuje! -Dziunek na to

-No co ty! One są roślinożerne! Aparat!

Za pierwszą kozicą przybiegła druga. Pierwsza zauważyła nas, skręciła minimalnie, przebiegła ścieżkę może 7 m od nas, po trawie lekko wbiegła na przeciwległe zbocze. Zanim Dziuny uwierzył, że nic nam nie grozi i wyjął aparat z mego plecaka, druga też była już wysoko na stoku.

Przyczailiśmy się czekając, może pojawią się następne. Dwie pierwsze przyczaiły się między skałami i patrzą na nas. A w skałach, z których wybiegły, pojawiły się dwie następne - chyba młode, bo ciemniejsze. Może przebiegną też? Ale nie - schowały się za kamieniami. No nic, pójdziemy, nie będziemy ich stresować.

Schodzimy do Piątek. Nie lubimy tego schroniska. Ta recepcja czynna od 17-stej i kolejki pod nią, to poniżające. Dziuny chce schodzić, ja chcę jeszcze dać jutru szansę. Dzwonimy do Kryzia, który sugeruje, żebyśmy przyjechali raczej jutro - to rozstrzyga, zostajemy w Piątkach. A tego wieczoru występowała kapela góralska, była poezja, śpiew, skrzypecki – ballada o Janosiku, który na dwunastu panach austriackich pomścił dwanaście uwiedzionych dziewcząt góralskich - „krew za krew” -



KOZI


O świcie patrzę przez okienko, ale nie wiem czy ta równa bladość nad Liptowskimi Murami to czyste niebo czy równe szare chmury. Po parunastu minutach okazje się, że... to pierwsze. Wychodzimy błyskawicznie. Podejście na Kozi męczy mnie i denerwuje, bo dociąża mnie stres, czy zanim dojdziemy na górę, nie zrobi się to samo co na Świnicy.

Jesteśmy sami zupełnie - wyszliśmy pierwsi. Łapię kątem oka ruch na trawie między kamieniami - świstak. Całkiem blisko, chodzi sobie spokojnie, nie boi się nas. Po paru chwilach znika za kamieniami. Idziemy dalej. Na trawiastych upłazkach, podciętych pionowymi ściankami, leżą dwie kozice. Leżą na trawce, coś tam żują, grzeją się w słońcu. Są cudowne w tej swojej szlachetności, płowe na grzbiecie, białe i czarne na głowie. Tak bym chciała je jak kota przytulić, pomiętosić. Przyglądamy im się, potem idziemy dalej do góry. Wyżej jest jeszcze trzecia - zakrętem szlaku ostrożnie zbliżamy się do niej na jakieś 20 metrów. Widzi nas, ale nie boi się. Leży, potem wstaje, podrzuca głową, by się przeciągnąć, skubie trawkę. Jakie to jest cudowne, siostro kozico, że nie uciekasz przede mną. Że czujesz, że ja jak i ty jestem z tych gór, z tych skał. Że cię kocham tak jak kocham też te góry, których jesteś częścią.

I już - szczyt. Powietrze przejrzyste jak kryształ. Jedynie na wschód, pod słońce, widać na tle zacienionych zboczy Hawrania, Lodowego, Szerokiej Jaworzyńskiej, Żabiego, Staroleśnej, Gerlacha - poziome, na przemian jaśniejsze i ciemniejsze pasma porannego oparu. Wokół nas - góry. Bliskie – Buczynowe Turnie, Granaty, Kościelec, Kozie Czuby, Świnica, Czerwone Wierchy. Dalsze - Mięgusze, Cubryna, Koprowy, Hruby, Krywań, Tatry Zachodnie. W dolinie Popradu mgły, nad nimi wyraźne, choć odległe, Niskie Tatry. Nad mgłami zalegającymi Podhale wystają jak wyspy - Babia Góra, Turbacz, Lubań. W Dolinie Gąsienicowej wspaniały, wielki Czarny Staw, o ciepłym odcieniu błękitu. Widać wszystkie pięć Stawów Polskich i szósty - Wole Oko, a przesuwające się w górę słońce roziskrza tańczącymi światełkami najpierw Przedni, potem Wielki Staw, ostro odbija się od mokrych plam w kosówce. Na lewej stronie zbocza, daleko w dole, stadko kozic - trzy dorosłe, jedna młoda. Jest najpiękniej, jak być może, bo to wszystko jest prawdziwe, choć wygląda tak nierealnie.

Dopiero po godzinie przychodzą pierwsi ludzie.

Schodzimy po dwóch godzinach grzania się w słońcu i idziemy jeszcze na Szpiglas. Przy szlaku, na dnie doliny, niezwykłe miejsce - zagłębienie, jak po wyschniętym stawku, ale dno pokryte pofalowaną, miękką zielenią mchów. Kolor jest niesamowity, żywo-wiosenny - aż by się człowiek chciał położyć i przytulić do tej sierści. Ale nie będziemy ich gnieść przecież.

Podchodzimy w górę - za nami oświetlona słońcem szarość Świnicy, Koziego, ta cudowna, granitowa szarość, która tak cudownie gra z błękitem nad granią. Wchodzimy w strefę cienia, łańcuchy, ale bezproblemowe. Na przełęczy ludzie, nawet nie zatrzymujemy się tam, od razu wchodzimy na wierch. Widok ciekawy - trójdzielny: Morskie Oko i Czarny Staw z jednej, spiętrzenia Mięguszów, potem z drugiej Niżny Staw Ciemnosmreczyński i porośnięte świerkami dno Koprowej Doliny, z trzeciej strony – Pięć Stawów, jakże inne niż oglądane z Koziego, bo rozbarwione słońcem, a nie pod światło.

Schodziliśmy Roztoką szczęśliwi, zachwyceni, przepełnieni wrażeniami. Niebo pokrywało się chmurami. Kiedy szliśmy tą obrzydliwą, zatłoczoną szosą do Palenicy i busów, zaczęło kropić. Gdy dojeżdżaliśmy do Krakowa, padało, a następnego dnia spadł w Tatrach śnieg. W ciągu parunastu godzin było go 30 centymetrów.



ŚWIADOMOŚĆ


Zauważyłam, że większość tych, co z nami rozmawiali w schroniskach, nie miała pojęcia bądź bardzo blade o szlakach, na które się wybierają. Dwóch przypakowanych młodziaków w Piątce mówiło, że przeszli przez Kozią Przełęcz - „żółty szlak, myślimy, najłatwiejszy. Pytamy faceta, jak jest tam w górze, a on, że spoko, że dzieci tędy chodzą.” Jaja sobie z nich zrobił albo sam równie ciemny i nie wiedział. „No i poszliśmy a tam - Boże - i lód na łańcuchach, a nie mieliśmy rękawiczek”. - „Ludzie” - mówię „kolor szlaku nie ma w ogóle związku z jego trudnością. Ten który przeszliście to jeden z najtrudniejszych w Polskich Tatrach”. Boże, myślę sobie, jak można tak walić w góry w ciemno. Przecież są przewodniki, ratownicy, punkty informacyjne parku. A takie czopy idą na Kozią, bo „żółty – najłatwiejszy”! A potem trzeba szukać trupów albo z narażeniem życia wyciągać ich z jakiejś ściany. Jak można być takim idiotą.

     

   

   

powrót do strony głównej