pacyfka

Słoneczna Grań

impresja z piątego dnia spotkania w Roztoce


- Zobacz, jaki kosmos.

Paweł stał przed schodkami schroniska, patrząc w górę. Zanim poczułam dym, wiedziałam, że w ręce trzyma szluga - cóż mógłby robić innego Paweł przed schroniskiem.

- O w mordę.

Staliśmy tak i patrzyliśmy, urzeczeni, my, ludzie z wielkich miast, którzy nocne niebo widują tylko w bladej, zasnutej smogiem, zasłoniętej blokami, wypalonej światłami latarń, zakłamanej formie. Tutaj zaś, nad świerkami, wzrok zapadał w nieskończoność wszechświata skrzącego się miliardami lśniących światełek. Plejady, Orion, Vega, Kasjopea, Wielki Wóz, Gwiazda Polarna, mgławica w Orionie migotały światłem wysłanym kilka, kilkanaście, tysiące lat temu.

Naraz niebo na ukos przecięła smuga spadającego meteoru.

“Żeby nam się dziś udało” pomyślałam życzenie. W mieście nie widać meteorów, nawet gdy w sierpniu, w maximum roju Perseidów, sypią się garściami. Może dlatego ludziom z miast nie spełniają się marzenia.

Z werandy wyszły Monika i Elinda; Adam i Dziuny, widoczni przez szybę w jadalni, zakładali plecaki. Po chwili pojawił się Grześ klnąc na Małego, który tkwił jeszcze gdzieś w czeluściach łazienki.

- Idźmy przez szosę. W lesie filanc stoi - zacytowałam wieszcza, mając na myśli misia oczywiście. Chybotliwy łańcuszek latarek ruszył ścieżką w górę. Przy ich świetle ciemność rozkołysanych cieni była jeszcze czarniejsza. Po aromacie toi-toiek poznaliśmy zbliżanie się szosy.

Wielka Grań Asfaltczańska to przedziwne zjawisko. Plaster cywilizacyjnej niekoherencji pełznący pomiędzy świerkową, wertykalną wzniosłością wokół, w dni wakacyjno-weekendowe zatłoczony wrzeszczącym i klnącym tłumem ludzi, którzy na widok naszych butów i plecaków już od Wodogrzmotów pytają “daleko jeszcze?” lub strzałkę przy Wancie “Morskie Oko 3/4 h” komentują: “Kurwa, jeszcze trzy-cztery godziny będziemy tam szli”, co zresztą wcale nie musi być tak odległe od prawdy. Teraz, przed świtem, jest tylko ciemność, odcięta poszarpaną linią wysokich drzew, ponad którymi gwiazdy, i my - skupieni, przeliczający się trwożnie, podnieceni zbliżającym się z każdym krokiem Szczytem.

Ciemność rozprasza się, kiedy podchodzimy ścieżką pomiędzy złotem brzóz, czerwienią liści i owoców jarzębin, chłodną zielenią kosówek. Zakręt, odsłania się widok: czubki świerków, niby jakieś wodorosty, widoczne przez półprzezroczystą, nieruchomą mgłę zaścielającą dno doliny; w jej perspektywie - różową poświatą wschodu obleczone Tatry Bielskie. Marcin zatrzymuje się i to jest sygnał dla Japończyków, którzy natychmiast wyciągają aparaty, rozstawiają statywy i chwytają efemeryczne, delikatne światło poranka i zapach tej chwili na martyce, klisze i diapozytywy.

Mur Potężnych kokietuje nas, trzepocąc rzęsami: te dawno już rozdziewiczone, przez wielu uwiedzione i posiadane ściany niczym młoda żona podczas nocy poślubnej odsunęły welon chmury, przesłaniającej ich oblicze, i tak obnażone zarumieniły się wstydliwie od promieni słońca, skrytego jeszcze za horyzontem. Ono samo wytryska nagle z przełęczy za naszymi plecami, właśnie gdy wychodzimy na grzbiet porośnięty kępami kosówki. W jednej chwili kolie kropel rosy na ciemnozielonych gałązkach rozbłyskują milionami promyczków, szron pokrywający zrudziałe trawy rozświetla się srebrem, przez mgły ponad doliną przebijają się mleczne smugi światła przesianego przez obniżenia i kulminacje pasm górskich. Złocista na tle błękitu nieba, nasza Słoneczna Grań czeka na nas.

Tu objawia się różnica poglądów na czasoprzestrzeń, dzieląca nasze i tak niewielkie grono. Z jednej strony frakcja Myśliwych, chcących doścignąć Szczyt, zdobyć punkt i miejsce na ziemi, na którym byli, widok z niego zapisać na matrycy swej pamięci. Z drugiej - Japończycy, dla których droga ważniejsza niż cel i którym nie wystarcza pamięciowy obraz - zbyt ulotny, podatny na zagubienie i przekłamania i nie dający się pokazać innym ludziom. Więc rozstawiają statywy, wybierają przesłony i czasy, dopracowują kadry i kontrasty. Marcin mówi, żebyśmy nie określali sobie celu w przestrzeni, lecz punkt odwrotu w czasie. To bardzo trafne.

A więc kępy kosówki. Kiedyś siedząc tu usłyszałam, jak panna jedna z torebeczką i w klapkach, przytulając się do ramienia swego towarzysza w adidasach i dresie, podniecona jego bliskością i extremalną przygodą właśnie przeżywaną, wydyszała mu w ucho pytanie: “Na jakiej wysokości jesteśmy?” On, z nonszalancją właściwą fachowcom od wyczynu, odrzekł: “Te najwyższe, to są dziesięciotysięczniki, więc tu musi być jakieś osiem tysięcy”. Od tej pory, będąc tam, zawsze się czuję jak Wielicki wchodzący na K2.

A my skręcamy w bujną kosodrzewinę. Krzaking przez nią, żywica na rękach, igły we włosach - to nic, wobec niesamowitej ilości ludzkich ekskrementów, zaścielających każdy prześwit pomiędzy krzakami. Ot, taka poglądowa lekcja o tym, jak nieszkodliwa jest dla przyrody duża frekwencja na szlakach.

Kosówka się przerzedza, oszroniona trawa, zimne kamienie. Wielkie i słodkie, mrożone jagody rozkosznie chrupią w zębach. Eksponowana grańka, po obu jej stronach podnoszą się mgły; na chmurze pojawia się cień widma Brockenu, chybotliwy, niewyraźny. Wszyscy przystają i wpatrują się w niego z napięciem, aby się objawił, niepomni jego złowieszczej siły: ciekawość jest silniejsza. W końcu jest: nasze ciemne sylwetki w otoczeniu kolorowej aureolki.

- No to już po mnie - mówię. - To już trzeci Brocken w tym roku.


Dotąd doszliśmy, tu się rozwiązały

koniec z początkiem, przekłady Homera.

Siedząc na brzegu, przeglądamy teraz.

Nikt nie przypływa po nas, puste oceany.

Nikt nie przypływa.


Słoneczna Grań pod naszymi stopami, nad nami nieskazitelny błękit; wokół, aż po nieskończoność, ciemne łańcuchy coraz odleglejszych szczytów, ich twarde, czarne, granitowe, nagie piersi ponad wełnianymi sukienkami mlecznych, prześwietlonych słońcem kłębów mgieł, zalegających doliny. My w takim amorficznym miejscu, z którego już będziemy wracać. Dzielimy się wodą, czekoladą, czym kto ma. Robię zdjęcia w lewo, potem przechodzę na drugą stronę. Tam chłopaki, skuleni nad aparatami, coś sobie od jakiejś chwili pokazują, krzycząc “jest!”

- O kurde, kozica! Czemu nie mówiliście? - robię im wyrzuty, natychmiast podnosząc aparat do oka.

- No przecież mówimy - oni na to, a ja w tej chwili nie mam czasu na tłumaczenia, że “Jest” to imię Boga Jahwe w Starym Testamencie. Co prawda kozica to zwierzę boskie, ale różnica jest wyraźna.

Zresztą wzmiankowana w tym oto momencie, jakby nigdy nic poszła sobie w bok, znikając za załomem stoku. Jeszcze tylko mignął jej pokryty białą sierścią zadek.

Stoję sobie tam, patrząc co by tu jeszcze uwiecznić; może coś w szerszej perspektywie, szerokokątnym? Wyjmuję obiektyw z kieszeni, przykręcam i - naraz, w chwili krótszej niż mrugnięcie - zamiast wejść w gwint, jak setki razy przedtem, wysuwa on mi się z palców i spada na trawę, Adam krzyczy: “Nie łap go!”, wykazując się trzeźwością i reflexem, bo przecież mogłabym w odruchu schylić się, rzucić i stracić równowagę, ale ja stoję, czekam aż się zatrzyma, na tej trawie, która tak ukośnie pod nami, może z półtora metra tego ukosu, i wszyscy patrzą i usiłują zatrzymać go wzrokiem, jak się zsuwa, a potem już tylko odbija od kamieni coraz szybciej, coraz niżej, i znika na zawsze by zatrzymać się, rozpaść w pył na piargu jakieś 200 m pod nami, poza zasięgiem naszych oczu i uszu.

Cisza.

Przecież ten obiektyw też widział Brockena trzy razy. I natychmiast potem zginął górską śmiercią. Może to była ofiara za mnie, tak jak zamiast Izaaka Abraham złożył w ofierze baranka. Może nasycił się w ten sposób demon gór. Może będę żyć.

Przychodzi reszta ekipy, Adam mówi Marcinowi co się stało.

- Pomyśl, że spoczął w pięknym miejscu - uśmiecha się do mnie Marcin. - Wielu chciałoby mieć taką piękną śmierć.

Nie sposób zaprzeczyć. Schodzimy trawiastym stokiem, potem ścieżką. Każdy krok w dół przybliża nas, Dziunego i mnie, do bolesnej świadomości, że jutro o tej porze będziemy już w pracy, na beznadziejnie płaskiej nizinie, siedemset kilometrów stąd.

- Bzdura wszystko - wzdycha Dziuny.

- Właśnie. To tu jest prawdziwy świat. Tam to jest tylko sztuczna symulacja, rendering, Matrix jakiś.




pacyfka



Imiona i nazwiska niektórych osób i miejsc zostały zmienione.

     

   

   

powrót do strony głównej