pacyfka

Autostop

                                         Wielka to rzecz być znowu W DRODZE

                                                                                             Nansen
 
 

    Nasza autostopowa historia z Dziunym zaczęła się pod wieżą Bismarcka. Na której zaczęło się nasze wspólne życie. To znaczy - oglądaliśmy tam zaćmienie Xiężyca i od tej chwili Dziuny jest ze mną, a ja z nim. Wracaliśmy około czwartej rano, nie jeździły żadne autobusy. W środku nocy, w tej zakazanej dzielnicy, złapaliśmy jedyny jadący tamtędy samochód, który zawiózł nas w stronę stoczni a potem w kierunku centrum.

Dziuny łapie stopa

1.1 Nasz pierwszy raz

    A więc wybraliśmy się wreszcie na poważną trasę. Po skubaniu odcinków po sto i dwieście - coś dłuższego w końcu. Z Borów Tucholskich w Bieszczady. Mój parę miesięcy temu upieczony pierwszy i jak się potem okazało jedyny narzeczony przywdział na siebie harcerski mundurek. W końcu stanica w Bukowcu miała być naszym pierwszym przystankiem bieszczadzkim.
    Efekt był porażający. Kierowcy po prostu zatrzymywali się i nas zabierali. Niesamowite to było. Niestety, wysadzali nas w nieodpowiednich miejscach. Jeden pożegnał się z nami na obrzeżach Torunia, a my (z dwoma pełnymi plecakami) przedreptaliśmy miasto na wskroś, łącznie z chyba kilometrowym mostem na Wiśle. Inny kierowca wysadził nas w Zgierzu. Przejazd tramwajami przez Łódź do pętli na jej drugim końcu zajął ponad godzinę, a dreptanie wylotówką w poszukiwaniu miejsca, gdzie nie będzie już znaków z zakazem zatrzymania, dwudziestocentymetrowych krawężników i gęsto rosnących drzew - następne dwie godziny. Doszliśmy w końcu pod Centrum Zdrowia Matki Polki. Łapiąc widzieliśmy, jak wychodzą stamtąd pary niosące koszyki ze świeżymi potomkami. Mrok gęstniał. W końcu ciemno się zrobiło całkiem. Trzeba było pomyśleć o jakiejś kimie. Nie mieliśmy namiotu - nigdy nie wozimy ze sobą rzeczy tak ciężkich i o ograniczonym zakresie zastosowań. Ale była nowiutka pałatka - płaszcz wojskowy. Przeszliśmy na drugą stronę drogi i rozwiesiliśmy ją między rosnącymi tam brzózkami.
    Jedynie deszcz nie zawiódł nas tej nocy. Przyszedł. Kiedy obudziliśmy się rano, pałatka wybrzuszona niczym Matka Polka wisiała nad nami, dźwigając kilkanaście litrów wody. Spodnia jej strona była suchutka. Podczas swego pierwszego razu spisała się wzorowo.
    Był niedzielny poranek. Wróciliśmy więc na pętlę, bo tam widzieliśmy wieczorem kościół. I tu stało się coś niesamowitego. W czytaniu - słowa proroka Izajasza: ``Dlaczego wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę - na to, co nie nasyci?'' (rozdział 55, wers 2). Myśl, którą wcześniej obraliśmy za motto naszych wakacji. Zasada, że płaci się tylko za jedzenie, a nie za transport czy miejsce do spania. Autostop i pałatka umożliwiły nam konsekwentne stosowanie tego postanowienia.
[Pewien znajomy mój poparł owo stwierdzenie, uczyniwszy jedynie małe zastrzeżenie: że warto wydawać pieniądze także na coś, co jest piwem. Ale my jako harcerze nie musieliśmy się nad tym zastanawiać.]
    Po otrzymanym od niebios znaku, że słuszną drogę obraliśmy, wróciliśmy pod CZMP. Stamtąd zabrał nas autokar, który pusty wracał z Turcji. Największy, jakim jechaliśmy w życiu. Oglądaliśmy dachy ciężarówek od góry. Kierowca i jego żona pilot częstowali nas herbatą z expresu.
    Tak więc minął poranek i wieczór - dzień drugi. Wbijaliśmy się w coraz większe odludzia. Na skrzyżowaniu w Hoczwi dopadł nas mrok. Poczęło się chmurzyć i siąpić. I, co gorsza, nie jechało tamtędy NIC. Po prostu NIC. Dwie bryki, które nas minęły w ciągu pół godziny, wypchane były po brzegi ludźmi. A byliśmy o dwadzieścia kilometrów od celu!
    Kolejny exkluzywny samochód wypełniony rodzinką wczasowiczów przejechał obok nas i znikł. Po chwili wraca, zakręca w kałużach na podjeździe sklepu i trąbi na nas. W środku ojciec z czwórką dzieci. Upycham się z nimi na tylnym siedzeniu, Dziuny z przodu z plecakami na kolanach.
    - Zrobiliśmy głosowanie, czy wrócić po was, czy nie - mówi kierowca. - Ja to nie zabieram autostopowiczów. Samotną kobietę to może bym zabrał. Dwóch już nie. Albo faceta z brodą i gitarą. Albo harcerza.
    Jechali tylko do Polańczyka, ale nadłożyli drogi, żeby podwieźć nas aż do stanicy. A tam - pod ciemną mokrością drzew - jasny prostokąt drzwi. Ciepła sucha kuchnia. Herbata. Ryż. Ludzie, którzy nas nie wygonią dlatego, że mamy mało pieniędzy.
    I nigdy nie dowiemy się, czy w tym rodzinnym parlamencie, którego debata odbyła się w samochodzie, przeszliśmy głosami lewicy, czy prawicy.

Dziuny i ja łapiemy stopa

1.2 Powrót z gór

    Zbieraliśmy się już do powrotu z gór. Po miesiącu łażenia po Bieszczadach wróciliśmy do Bukowca. Na sam koniec skoczyliśmy na PZHS do Wetliny. Szliśmy przez góry i do Przełęczy Orłowicza na znakowanym przecież szlaku nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Za to nie schodząc ze ścieżki uzbieraliśmy dwie menażki grzybów, plus kilka kań.
    Do Wetliny przyszliśmy akurat kiedy zaczynała się popołudniowa msza (a była to niedziela). Po mszy wychodząc spotkaliśmy znajomych ze Szczecina, którzy chodzili tu z namiotem, zresztą ode mnie pożyczonym. Oznajmili, że namiot spisuje się świetnie, tylko w paru miejscach przegryzły go myszy, usiłujące dostać się do jedzenia. Tego roku w Bieszczadach była plaga gryzoni. Nieszczęsne, wygłodzone stworzenia potrafiły dobierać się do plecaków, nawet gdy spaliśmy z głowami na nich.
Kanie usmażyliśmy u xiędza na plebanii, a wyszedłszy z kościoła nie zdążyliśmy nawet rozpocząć rozglądania się za miejscem do łapania: jakaś bryka na nasz widok (a raczej: na widok naszych mundurów) zatrzymuje się i pyta którędy do harcerzy. ``Możemy państwa popilotować'', odpowiadam sprytnie. PZHS okazał się jednak imprezą zbyt drogą i masową, więc wieczorem zaszyliśmy się w krzaczory po drugiej stronie szosy i pod pałatką dotrwaliśmy do rana. Na śniadanie upichciliśmy grzyby ze wczoraj. Jedynym dotępnym tam drewnem była wierzba. Pali się fatalnie. W końcu na drogę - startujemy do Szczecina. A tu strugi uczestników imprezy sunące w obu kierunkach. Przebija się przez nich biała Skoda... na szczecińskich numerach! No czok, gdyby ją ułapać... Machamy - zatrzymała się!!!
    A w środku - znajomi z naszego rodzinnego miasta! Nie jadą niestety do domu, tylko do sklepu. Ale podrzucili nas duży kawałek w stronę Cisnej.
    Ruch na tych zapadłych obszarach był tak słaby, że na wylotówce Sanockiej znaleźliśmy się dopiero po południu. Nie zdążyliśmy zdjąć plecaków i się ustawić, gdy na machanie zatrzymał się pusty autokar.
    - Ale nie mamy za bardzo pieniędzy...
    - Wsiadajcie.
    Był to nowiusieńki Autosan, świeżo z taśmy produkcyjnej. Siedzenia miał jeszcze zafoliowane.
    - Gdzie chcecie jechać?
    - Do Krakowa...
    - To kawałek pojedziemy razem. Ja jadę dużo dalej. Odstawiam ten autobus na nową bazę, która go zakupiła. W Stargardzie Szczecińskim...
    Aż nas wgięło. Stargard?! 30 km do domu?!
    Ale z drugiej strony - tak wsiąść na jednym końcu Polski i wysiąść na drugim - to prawie tak jakby pociągiem jechać. Nie nacieszymy się w ogóle tym łapaniem. Więc - dziękujemy kierowcy pod Tarnowem i ustawiamy się w kierunku Krakowa - który niezależnie od wszystkiego zawsze warto odwiedzić.
    [BTW - kierowca zabierał ludzi stojących na przystankach PKS, a oni zostawiali mu drobne pieniądze. Z tego wnioskuję, że jest miejscowym zwyczajem, że nowe Autosany zabierają ludzi, którzy normalnie są klientami PKS, a dzięki temu dojeżdżają szybciej. Dobrze, że na początku umówiliśmy się, że jedziemy gratis.]
    Na obwodnicy tarnowskiej machamy, zatrzymuje się osobowy samochód. Kierowca wysiada i pyta:
    - Riebiata, kuda wam nada?
    - Kraków - odpowiadamy, nieco zdetonowani.
    - W Krakow? Sadities!
    Trochę strachu, nie dlatego, że Rosjanie - ale - może tam obowiązują jakieś inne zwyczaje? A nuż będą chcieli od nas kasy? No i dalekie echo wszelkich niusów o mafii itd. Ale widzę, że pasażer przedniego fotela zabiera z ``korytka'' między siedzeniami saszetkę i chowa ją do skrytki z przodu. Spoko - myślę sobie - skoro on się boi, że go okradniemy, to tym bardziej nie okradnie nas...
    No i tak słuchając lecącego z kasety disco-rusolo dojeżdżamy do Krakowa. Plecaki na grzbiet i oczywiście walimy na Stare Miasto. Wchodzimy we Floriańską - a tam z przeciwka Marta. Moja najlepsza przyjaciółka. Spacerujemy razem do późna, potem ona idzie do jakiegoś schroniska spać, a my - pod Sukiennice. Układamy się w śpiworze pod arkadami.
    Obudziliśmy się koło siódmej, gdy podeszło do nas dwóch długowłosych chłopaków.
    - Nie chcielibyście kupić konopi?
    - E nie. My się czym innym jaramy. Muzyką, chodzeniem po górach...
    - Bo wiecie. My byśmy nigdy ich nie sprzedawali, my byśmy je sami sobie zużyli, ale już nie mamy na chleb...
    Nie mieliśmy ochoty na konopie, ale dysponowaliśmy drumlą i fletem, a oni - bębenkiem. Więc pograliśmy troszkę razem, improwizując. I do dziś żałuję, że nie poczęstowałam ich tymi pięciodniowymi piętkami chleba, ściągniętymi z kuchni w Bukowcu... za późno mi to przyszło do głowy. Chłopaki - przebaczcie.
    Na wylotówce Krakowa staliśmy dość długo, bo co chwila wpychali się przed nas jacyś miejscowi, najczęściej zresztą młodzi i płci słabej. W końcu stanął duży Fiat. Kierowca jechał do Norymbergi. Zaproponował, żebyśmy mu towarzyszyli, ale nie mieliśmy paszportów. To on nam powiedział, jak można objechać Wrocław przez Kąty. Tam też nas wysadził. Podjechaliśmy kawałek ... dźwigiem, potem szukamy miejsca do łapania. Chmurzy się i błyska.
    W chwili gdy spadają pierwsze krople deszczu zatrzymuje się obok nas exkluzywny Mercedes. - Macie szczęście - mówi kierowca - zazwyczaj nie biorę, ale tak myślę o tym wszystkim i muszę to komuś w końcu powiedzieć... Jaką lubicie muzykę? Ja tu mam Gary Moore'a, Tinę Turner, Skaczącego Stefana, ale jest też kaseta moich dzieci... - Patrzę, coś w rodzaju erotic disco hits. Pierwszy raz widzę kierowcę, któryby pytał się stopczaków, czego chcą posłuchać.
    No i opowiada nam kierowca. O swoim życiu. O studiach, pracy, firmie, rodzinie. Nie mogę przytoczyć tu tej opowieści.
 - Jak jechałem w tamtą stronę, to widziałem tu brzoskwinie przy drodze. Teraz stanę i kupię.
    Sprzedawca nie ma już brzoskwiń, ale oferuje kiść winogron. -Chcecie winogrona? - pyta nas pan Andrzej. Zdezorientowani, nie wiemy, co powiedzieć. - Lubicie? Dawaj pan. - mówi do sprzedawcy i płaci pięć złotych: tyle co dzienne nasze utrzymanie tam w górach. Na dwie głowy. No i: kupowanie owoców za pieniądze, podczas gdy w Hoczwi po drodze zebraliśmy całą reklamówkę cudownych jabłek z jabłoni, która koło skrzyżowania przechylała się nad płotem do rowu. Jedziemy i konwersujemy dalej, skubiemy nieśmiało te winogrona. - To ma być wszystko zjedzone, wcinajcie - mówi nasz kierowca. - Może wy głodni jesteście? - Gdybyśmy zaprzeczyli to byśmy skłamali, więc ... biorąc milczenie za zgodę, pan Andrzej zaprasza nas do przydrożnej jadłodajni. Wybieramy to, co wegetariańskie i niedrogie, więc frytki i surówki. Konsumujemy przy stoliku, nad nami telewizor, ktoś zmienia kanał. Nasz dobroczyńca na to: - Dobrze, że przełączyli, bo jak widzę Shazzę, to dostaję... Shazzy.
    Dojeżdżamy do Zielonej. - Wiecie, ja tylko na chwilę, dosłownie na pięć minut wejdę do domu, odbiorę korespondencję, powiem, że jadę na zakład, a potem obwiozę was po Zielonej Górze i odwiozę na stopa. Dosłowinie pięć minut. - Czekamy w samochodzie. To wszystko jest jakieś niesamowite. Jeszcze extra na wylot pojedziemy.
    Do zmroku dojechaliśmy do Świebodzina - młody chłopak nas wiozący też nas podrzucił za miasto: - Dla mnie to są cztery minuty, a wy byście szli pół godziny. I to jeszcze z plecakami.
Na skrzyżowaniu z drogą Berlin-Poznań zastanawiamy się, co zrobić z nocą. No i co za niefart - tylko 180 km od domu!
    A tu zatrzymuje się autokar, elektrycznie otwierają się drzwi: - tylko do Gorzowa.
    -A za pieniądze, czy bez?
    -Nie ma nic w przyrodzie za darmo - kierowca na to i rusza, nie zamknąwszy nawet tych swoich rozsuwanych drzwi. Ugryź się.
    A po chwili - cud! W kompletnej ciemności staje TIR ogromny, ``MAN''. Wiezie margarynę do hurtowni w Szczecinie. Pogrzewa ostro, osobowe samochody wyprzedza. Kabina jak w odrzutowcu. Około północy jesteśmy u Dziunego w domu. Kraków-Szczecin w jeden dzień się nam udał. Wtedy uważaliśmy to jeszcze za niebotyczne osiągnięcie.
Łapanie pod Zieloną

Łapanie o zmierzchu na wyjeździe z Zielonej Góry. Sierpień 1996.

 

1.3 Słucham głośno muzyki

    Jechaliśmy z Koszalina do Gdańska. Zatrzymuje się mercedes. Prowadzący go mężczyzna - na oko 60 lat - odpowiada na powitanie:
    -Podwiozę was do Lęborka, ale jest jeden warunek. Słucham głośno muzyki.
    -I my chętnie posłuchamy - mówię, myśląc, że wprawdzie disco-polo to katusze dla duszy, ale ``lepiej źle jechać niż dobrze stać''.
    Ładujemy się do środka, zapinamy pasy. Kierowca odkręca volume na full, a z głośników wali... Pink Floyd. The Wall, jedna z płyt mojej młodości.
    A pan tylko wrzuca kolejne biegi... Wskazówka prędkościomierza mu ze 140 nie schodzi...

1.4 Powódź

    Nie widzieliśmy powodzi w telewizji. Nie tylko dlatego, że nie oglądamy telewizji. Głównie dlatego, że włócząc się po górach byliśmy kompletnie unplugged.
    Skończyliśmy łazić po Beskidzie Niskim i wybieraliśmy się w Góry Stołowe. Do wieczora dojechaliśmy do Gliwic. Już prawie po ciemku zabrał nas stamtąd pusty autokar, który wracał zawiózłszy powodziowe dzieci na Mazury. Jechaliśmy przez Kędzierzyn-Koźle. Woda zeszła dość niedawno stamtąd, ale główna droga była już przejezdna. Po jej obu stronach leżały hałdy połamanych mebli, jakichś lodówek, gałęzi, wyrwanych płyt chodnikowych. Asfalt był gdzieniegdzie pozwijany, jakby to była szmata. W domach, w oknach, świeczki. Wszystko to oświetlone jedynie przez reflektory autokaru. Upiorne wrażenie. W radiu cały czas komunikaty powodziowe i relacje z akcji ratowniczej.
    Następnego dnia jechaliśmy przez Nysę i Kłodzko. Ślady wody na domach, do drugiego piętra. Worki z piaskiem w drzwiach domów i sklepów. Jakiś czas potem wiózł nas powodzianin z Nowej Soli, któremu z dorobku całego życia został jedynie samochód, bo akurat był gdzie indziej.
    A noc spędziliśmy w Prudniku, na dworcu. Przyjechały pały i nas spisały, życzyły dobrej nocy i odjechały. Rano po mszy (niedziela) zaglądamy do zakrystii mówiąc że my w drodze i dworzec i zimno i czy może herbatę? Dominikanie - bo to oni byli - poczęstowali nas śniadankiem. Nigdy w życiu twarożek ze szczypiorem tak mi nie smakował.
    A potem się okazało, że Dziuny w Prudniku ma krewnych i wcale nie musieliśmy spać na dworcu. Ale gdyby nie to, to nie dalibyśmy Dominikanom okazji do zrobienia dobrego uczynku, i nie miałabym okazji przeżyć spisania przez funkcjonariuszy (jedyny raz w życiu, jak na razie). A podobno wszystkiego trzeba spróbować...

1.5 Ciocia Julia

    Przed wyjazdem na spływ siedziałam sama w domu, podczas gdy rodziciele byli na urlopie. Do mamy przyszedł list, więc postawiłam go na półce. Stał tam z tydzień, a że podlewałam codziennie stojące obok kwiaty, adres nadawcy wbił mi się w pamięć: Maradki 5, poczta Sorkwity.
    No i jedziemy na spływ. Cała ekipa pociągiem, a my z Dziunym stopem. Wyjechaliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem, na wszelki wypadek. Jechało się szybko i około 17 byliśmy już za Olsztynem. A mapę mieliśmy dość śmieszną: ``Campingi w Polsce''. Przyglądając się drodze co przed nami, zauważyłam zaznaczony tam camping - Sorkwity. I olśniło mnie. List z Maradek był od cioci mojego ojca, do której moi rodzice jeździli na wakacje jeszcze w narzeczeństwie, i z którą od wtedy mama koresponduje. No i myślę sobie: a czemużby się tam nie zwalić? Poznalibyśmy daleką rodzinę, no i obskoczylibyśmy metę...
    Tak też się stało. Pukamy do domu nr 5. Otwiera starszy siwy człowiek.
    -Dzień dobry. Szukamy pani Julii.
    -Stara! - woła gość. - Do ciebie!
    Wchodzimy do środka i mówię, skundśmy som. Radość była obustronna. Ciocia mająca ponad 80 lat okazała się osobą w pełni sprawną, rozmowną i o szerokich horyzontach. Mówiła m.in.: ``Ludzie farbują sobie włosy. Na niebiesko, zielono, różowo. To dobrze. Dzięki temu ci, co te farby robią, mają z czego żyć.''
    Przy kolacji zdałam raport z ostatniego ćwierćwiecza dziejów szeroko rozgałęzionej rodziny w Szczecinie. Piliśmy wiejskie mleko, a ona dolewała nam do szklanek mimo protestów. W ten sposób na kolację i śniadnie wypiliśmy łącznie cztery litry.
    A rano pojechaliśmy dalej. W następnym roku ciocia Julia odeszła do Boga.

1.6 Kiedy noc nas zaskoczyła...

    Szczecin, w którym mieszkamy, jest daleko ode wsząd - a najdalej od Bieszczad i innych gór naszych ukochanych. Z tego powodu na trasach, które przemierzaliśmy, czasem noc nas zastawała.
    Jednego razu, jadąc w Bieszczady, dotarliśmy do zmroku tylko do Krakowa. Objechaliśmy go obwodnicą, wjechaliśmy Zakopianką do skrzyżowania z drogą na Tarnów i na przystanku komunikacji miejskiej łapiemy licząc na zmiłowanie Boże, żebyśmy nie musieli zostawać na noc w mieście, bo ze wszystkich żywiołów, dzikich zwierząt i epidemii czyhających na podróżnych najgroźniejsi są ludzie. Zwłaszcza ci żyjący w dużych skupiskach. A już szczególnie kibice krakowscy w konfrontacji z ludźmi pochodzącymi z miasta, które reprezentuje niejaka Pogoń.
    Stamtąd zabiera nas lśniąco srebrny, terenowy Mitsubishi (nie jestem pewna, marki rozpoznaję po logach, a one czasem mi się mylą), w którego tablicy rozdzielczej zauważyłam między innymi żyrokompas. Pan kierowca pyta, dokąd my. My, że w Bieszczady, a chwilowo do jakiejś stacji benzynowej za miastem, na ktorej moglibyśmy rozstawić pałatkę i przekimać do rana. No i różne rozmowy, jak to na autostopie, zgadaliśmy się co do pewnych wspólnych zapatrywań na świat i najnowszą historię Polski, miło się konwersuje, no i dowiadujemy się, że nasz dobroczyńca mieszka we wsi kilkadziesiąt km na południe od drogi nr 4 którą podążaliśmy, i jeśli bylibyśmy skłonni oddalić się od niej na tę noc, to możemy ją spędzić u niego.
    -Możecie spać u mnie w domu, w ogrodzie, albo w stajni na sianie, jak wolicie...
    Usłyszawszy ``stajnia'' zawyłam z zachwytu. Ja, stara koniara, dziecko z miasta, którego dostęp do koni był zawsze mocno reglamentowany niezamożnością rodziców, pracowników sfery budżetowej.        Dom naszego gospodarza okazał się być dość niezwykły. Na ścianach widniały malunki przedstawiające konie, a także duży portret pani domu. Poczęstowani zostaliśmy kolacją, wykąpaliśmy się i poszliśmy spać do koników.
    Klacz, która jakiś czas temu została kupiona, okazała się być źrebną. Żona naszego kierowcy planowała za parę dni wybrać się do stadniny w miejscowości Rabe (Bieszczady) po świadectwo ojcostwa dla źrebaka. Z naszego powodu plany te zostały przesunięte na następny poranek i z gościnnego domu pojechaliśmy bezpośrednio do Bukowca. Przejechawszy 287 km zostaliśmy odstawieni przed bramę obozu.

 --

    Innym razem wracaliśmy z Bieszczad do domu. Kierowca, który wziął nas w Sanoku, jechał do Rzeszowa, więc zabraliśmy się z nim, żeby dostać się na drogę nr 4. W Rzeszowie wziął nas Ukrainiec, jadący TIRem marki Kamaz. Jechał aż do Opola. Było to szczęście w nieszczęściu. Przejechaliśmy przez Kraków i Śląsk, ale latająca maszyna wlokła się tak niemiłosiernie, że zajęło to właściwie cały dzień, już nie bardzo długi, bo była połowa września. Do tego kierowca co jakiś czas spotykał pobratymców, z którymi zatrzymywał się na różnych parkingach, ściskał się i konwersował. Poza tym komfort jazdy w kabinie Kamaza możnaby porównać jedynie do wygody pomykania wozem na nieogumionych kołach po uliczce wybrukowanej kocimi łbami. Już po godzinie takiej jazdy czułam, że z mojego mózgu zrobiła się bita śmietana wyłażąca mi uszami, a czacha spełniała rolę milkszejkera. Wysiedliśmy z tego madejowego wozu na wjeździe do Opola i zaczęliśmy łapać, licząc, że nas ktoś przewiezie przez miasto. Mieliśmy zresztą napisy z kierunkiem.
    Zatrzymuje się jakaś pani i tłumaczy: ``Tu wam się nikt nie zatrzyma, ja jadę tylko do centrum, ale wsiadajcie, zawiozę was na takie skrzyżowanie, z którego można łapać''. Tak też się stało. Na tym skrzyżowaniu inna pani staje i mówi: ``Tu wam się nikt nie zatrzyma, ja jadę tylko kawałek, ale wsiadajcie, zawiozę was na koniec miasta, gdzie już można łapać.'' I tak się stało. Tam zatrzymuje się pan i mówi: ``Tu wam się nikt nie zatrzyma, ja jadę na peryferie, ale wsiadajcie, zawiozę was za miasto, gdzie lepiej będzie łapać.'' I tak się stało.
    Byłam pod wrażeniem uczynności mieszkańców Opola.
    Następny kierowca dowiózł nas do Kątów Wrocławskich. Jest ciemna noc. Stoimy w środku miasta i łapiemy, bo co mamy lepszego do roboty. A tu nadjeżdża Policja. Trochę spękaliśmy, ale nie za bardzo. Byliśmy w mundurach, a służby mundurowe lubią się nawzajem. Ale zawsze strach lekki.
    -Dobry wieczór - mówią Błękitne Anioły. Patrzą na kartkę z napisem ``Szczecin''. - Do domu czy z domu?
    -Do domu.
    -A skąd jedziecie?
    -Z Bieszczad.
    -O rany. Tu nie stójcie, bo tu się wam nikt nie zatrzyma. Idźcie z 500m dalej, tam jest stacja paliw, jak ktoś zatrzyma się po benzynę to może i was zabierze.
    Tak też zrobiliśmy. Kiedy dochodziliśmy do stacji, policjanci właśnie z niej wyjeżdżali. Staliśmy jeszcze jakiś czas, ale ruch zamarł kompletnie, nieliczne bryki na lokalnych numerach. W sumie byliśmy na objeździe, a nie na drodze krajowej. Trzaby się przekimać zatem. Wchodzimy na stację i idziemy do pracowników.
    -Dobry wieczór. Mamy problem: jedziemy autostopem...
    -Tak, wiemy, z Bieszczad do Szczecina - uśmiechają się do nas. Widocznie policjanci już nas zarekomendowali.
    -Czy jest tu gdzieś jakiś daszek, pod którym moglibyśmy położyć się spać? Tylko tyle, żeby nie padało.
    -Na dworze? - zdziwienie. Wrzesień ten nie należał do najcieplejszych.
    -Mamy termoodporne śpiwory...
    Pan pracownik otworzył nam wiatę, w której składowano jakieś deski i płyty pilśniowe, i pomógł nam poukładać je, żebyśmy nie musieli spać na betonie. Dostaliśmy też herbatę, wrzątek do zupki-zalewajki i propozycję skorzystania z prysznica. Ale stwierdziliśmy, że dowieziemy brud do domu.
    Pracownicy stacji paliw w Kątach Wrocławskich przekonali mnie po raz kolejny, że istnieje jeszcze w ludziach dobro.
    A następnego dnia w południe byliśmy już w Szczecinie.
list który pisałam jadąc
Oto list, który pisałam jadąc, na odwrotnej stronie ulotki kandydata (nie powiem z której partii). Z uwagi na charakter pisma, zwłaszcza w Kamazie, umieszczam poniżej transkrypcję:

Droga nr 4, za Strzelcami Opolskimi
14.09.97

Otusz wiezie nas stopem Ukrainiec i ma jak widzisz komfortowego Kamaza. Wracamy z Bieszczad. Opatrzność czuwa. To już jakieś 5.000 km stopem w tym sezonie. Te ulotki zwinęliśmy w Bukowcu na przystanku PKS, Robimy z nich tabliczki (np. ``Zielona Góra'', ``Szczecin''). Słonko wali w gały. Mamy super mapę polski i super pogodę cały czas. Tzn. w lipcu nie było dnia bez deszczu
    Wczora w Bukowcu kupiliśmy mleko w 3 min. po zdojeniu. Xiężyc świecił, z pobliskiej imprezowni dolatywało Stare Dobre Małżeństwo na zmianę z The Prodigy, siedliśmy przy szosie i obaliliśmy za jednym posiedzeniem 1,5 litra (!). A dzień wcześniej na Połoninie Wetlińskiej tak wiało, że spychało ze szlaku na krok lub dwa i trzeba było iść pochylonym na _n_a_w_i_e_t_r_z_n_ą.
    O teraz stoimy (skoczyłam siku) I znów jedziemy. Był parking i panie lekkich obyczajów rozmawiające przez telefon komórkowy. Ach! Pizza! Kalafior! Ziemniaki! Słońce zachodzi, Opole się zbliża.

15.09.97, g.11.01
Droga nr 3, przed Gorzowem

Teraz jedziemy BMW. Gość gnie, strzałka mu ze 140 nie schodzi. Rozmawia ze swą panią o tym, gdzie by się wybrać: Bahama? Amsterdam? 300 marek za tydzień - to grosze! (my nasz lipiec obgoniliśmy za 40 (!) zł na dwie głowy). Dojechaliśmy wczoraj za Wrocław, do Kątów, na obwodnicę, i poszliśmy spać na CPN. (...) Zostawiliśmy im obrazek z Panem Jezusem Autostopowym i cytatem z Hugo o gościnności. [``W społeczeństwach prymitywnych gościnność jest cnotą, w cywilizowanych - towarem handlowym'' - przyp.aut.]. No i od ósmej rano (szroniło kosmicznie) - gość do Nowej Soli, potem harcerz z mamą do Zielonej (na obwodnicę) i teraz to BMW, do samego Szczecina. Jak nie wbijemy się gdzieś w jakiś korek to w pięć godzin obgonimy trasę Wrocław-Szczecin.
    Policzyłam, że chleb który jedliśmy dziś resztki na śniadanie, ma 7 dni. Wczoraj resztki razowca ze Słowacji (fantastyczny, żytni) - 12 dni. Człowiek, który nie wie, co to znaczy wyobrażać sobie najrozkoszniejszą delicję świata w formie świeżej grahamki, nigdy nie jadł naprawdę.
    (...) Ale mnie szyja boli od tego Kamaza. Kierowcy jadący z przeciwka ostrzegli nas światłami, że pały stoją. Gość zwolnił o połowę i uniknęliśmy problemu.

Pan Jezus Autostopowy
Pan Jezus Autostopowy: własnym sumptem wyprodukowany obrazek dla życzliwych kierowców

--

    Była jeszcze jedna historia, kiedy z Gdańska jechaliśmy do Pilzna przez Sochaczew, bo tam akurat wybierał się kierowca TIRa który jako pierwszy ulitował się nad nami po czterech godzinach stania w Toruniu. Na wylocie Sochaczewa znaleźliśmy się już w kompletnych ciemnościach. Ruch był zerowy. Idziemy szosą szukając krzaków na nocleg, kiedy usłyszeliśmy, że coś jedzie. TIR. Machamy na niego - tak dla zasady, bez nadziei. A on nas zabiera. Jechał do Rzeszowa. Jakieś 60 km przed tym miastem kierowca zatrzymał się na spanie. On spał na dolnym koju, a my z Dziunym na górnym.

1.7 Kiedy noc nas nie zaskakiwała...

    Jechaliśmy w Pieniny, na obóz. Stoimy na wylotówce Szczecina z napisami: Zielona Góra, Wrocław. Rejestracje głównie lokalne, samochodów ciężarowych mało. Ktoś podrzuca nas do Pyrzyc - 30 km, z siedmiuset pięćdziesięciu, które przed nami. Ale ``nawet tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku''. Tam, szukając miejsca do łapania, machamy na przejeżdżające samochody. Naraz widzę TIR-a na krakowskich numerach! Rozpaczliwie podnoszę kartkę przygotowaną na później: ``Kraków''. I TIR zatrzymuje się!
    Kierowca-góral zawiózł nas nie tylko do Krakowa, ale dalej, do Myślenic. Mówił, że planował spać po drodze, ale jak ma nas, to jest motywacja, żeby dojechać do domu jeszcze tego dnia. Kiedy się już nieźle rozgadaliśmy, chwilami niechcący przechodził z języka ogólnego na gwarę. To był najdłuższy odcinek, jaki przejechaliśmy z jednym kierowcą.
    W Myślenicach byliśmy pod wieczór. Z Zakopianki zabrał nas gość, który jechał do Niedzicy. Opowiadamy, że jedziemy na obóz za Jaworkami, 12 km za Szczawnicą. Okazuje się, że nasz kierowca 30 lat temu, w wieku 11 lat, był na swoim drugim obozie harcerskim prawie w tym samym miejscu. Więc zawiózł nas pod samą bramę, nadłożywszy chyba z 40 km. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Szczawnicę, przez drogę machając na oślep, przbiegł łysy gość w czerwonym polarze. ``To Lechu! Nasz kumpel!'' - wołamy. ``A, jak wasz kumpel, to i jego zabierzemy'' - mówi kierowca. Jego gest był tym bardziej miły, że w nocy za Szczawnicą ruchu nie ma w ogóle, i tak musielibyśmy - Lechu i my - walić z kapcia. A do samego obozu prowadzi 4 km drogi leśnej, na której stopa można ułapać raz na 45 lat.

1.8 Całkowite zaćmienie (nie tylko o autostopie)

    Niefart ścigał nas od samego początku. Budzik ustawiony na czwartą nie zadzwonił. Obudziłam się o siódmej. Zebraliśmy się szybko, ale nie znając najlepiej linii komunikacyjnych w Krakowie wsiedliśmy w nieopowiedni autobus, który wywiózł nas nie-wiem-gdzie. Udało nam się wrócić do pętli, ale nie ryzykowaliśmy już prób dojazdu na Zakopiankę, zresztą bilety czasowe się skończyły, tylko poszliśmy na nią pieszo. Czyjąś genialną decyzją wyjazd z Krakowa był w szczycie sezonu urlopowego remontowany. Rozkopane pobocza, zerwane chodniki, barierki, pachołki - ciągnęły się parę kilometrów. Trasy dla pieszych tam nie uwzględniono, więc ryzykowaliśmy życie ganiając między betoniarkami i betonowymi płotkami. Kiedy dostaliśmy się za remont, była już dziesiąta. Żar lał się z nieba piekielny, pomnażała go rozpalona czerń szosy, a szans na cień nie było. Staliśmy tam chyba godzinę, po czym jeden gość podwiózł nas do Rabki. I tam się dopiero zaczęło.
    Ustawiliśmy się na drodze do przejścia granicznego Chyżne/Trstena, wymachując samochodom wielką płachtą z napisem ``Budapest - eclipse''. Rzecz w tym, że samochody te przejeżdżały z częstotliwością średnio czterech na godzinę. Staraliśmy się trzymać w cieniu drzewa, ale to niewiele pomagało. Słońce postanowiło chyba nas zabić, usmażyć na patelni szosy, ugotować w mundurkach (dosłownie). To był KOSZMAR. I tak źle znoszę wysokie temperatury, ale to transcendowało delimitacje mojej tolerancji. Dziuny czuł się podobnie. Świadomość rozwijającego się niefartu pogłębiał fakt, że zaledwie dwa dni wcześniej w tym samym miejscu złapaliśmy dwóch młodzieńców jadących do Budapesztu, bardzo zdziwionych, że chcemy wysiąść w Jabłonce. Proponowali zawiezienie do stolicy Węgier, ale my nie mieliśmy nawet przy sobie paszportów, bo tego dnia planowaliśmy jedynie Babią Górę.
    Wreszcie jeden Polak jadący nad zalew przewiózł nas przez granicę. Ale to był dopiero początek.
    Spietrani byliśmy nieco, jak to będzie z tym stopem za granicą, bo to była właściwie pierwsza dłuższa trasa nasza poza krajem ojczystym. Ale Słowację (raptem 250km) przejechaliśmy w kilka godzin dwoma ``kamionami'' (ciężarówkami). Wysiedliśmy w miejscowości Šahy, na granicy węgierskiej, którą przeszliśmy pieszo (celnicy reagowali bardzo sympatycznie na nasze mundury i drumlę wpiętą w moją kieszeń bluzy) a zaraz za przejściem zgarnął nas młody człowiek mówiący najpiękniejszą angielszczyzną, jaką kiedykolwiek słyszałam: bez tego nadętego britisz nejtiwspikerskiego akcentu. Okazało się że jest Węgrem i jedzie do Budapesztu, odległego zaledwie 70 km od granicy. Nasz kierowca był tak miły, że po podaniu mu adresu klasztoru Dominikanów, gdzie liczyliśmy na metę, zawiózł nas pod samą bramę.
    I tu nasze szczęście się skończyło. A właściwie - nasz niefart powrócił.
    Wikariuszem generalnym Dominikanów na Węgrzech jest Ojciec Józef - niegdyś nasz duszpasterz w Szczecinie. Najmądrzejszy człowiek na świecie. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Sześćdziesięcioletni ten duchowny łączy w sobie erudycję doktora historii (którym jest) i klasę obywatela Europy z przekorą i świeżością umysłu nastolatka. No i ten cudowny człowiek, kochany przez nas extatycznie, okazał się być nieobecnym. Co było do przewidzenia, bo jest bardzo zajęty na tej swojej odpowiedzialnej funkcji. W biurze parafialnym proboszcz mówiący po niemiecku powiedział nam że Ojciec Józef będzie w czwartek na mszy o 8 rano w kościele, a poza tym to nie wiadomo. Rzecz w tym że był poniedziałkowy wieczór. No to nic, siadamy na murku i czekamy.
    No i tak wyglądała nasza budapesztańska przygoda. W dzień temperatura w cieniu wynosiła 40 stopni, w nocy - 30. Całe dnie spędzaliśmy siedząc pod klasztorem albo próbując zwiedzać, z tym że z pełnowymiarowymi plecakami, w ktorych nosimy wszystko co potrzebne, żeby przeżyć dwa miesiące poza domem, w tym koszmarnym upale nie było to zbyt komfortowe. Oddać bagaż do przechowalni baliśmy się. Nie wiadomo zresztą czy przebilibyśmy się przez barierę językową, szczególnie przy odbiorze. Na Węgrzech po angielsku mówią w zasadzie tylko młodzi ludzie. Najczęściej zatem kończyło się na siedzeniu w parku, gdzie było trochę chłodu (czytaj: odrobinę lżejszy żar) i fontanny, w których można było się umyć, i krzaczory, gdzie od biedy dawaliśmy radę się odlać. Z gorąca nie chciało nam się jeść, chwała Bogu, a owoce i soki są na Węgrzech nieprzyzwoicie wręcz tanie. Na noc trafialiśmy na dworzec. Jeśliby kiedykolwiek zdarzy się Wam spać w Budapeszcie na dworcu, to broń Boże na Keleti (tym do którego dojeżdżają międzynarodowe pociągi, kilka z Polski). Urzęduje tam bowiem mafia, tacy śniadzi panowie z poobcinanymi palcami. Pieniędzy też tam nie wymieniajcie, w szczególności u cinkciarzy.
    Za to Dworzec Zachodni (Nyugoti Palayudvar) jest całkiem sympatyczny. Ludność zalegająca ławki to w połowie kloszardzi, a w połowie tacy jak my wędrowcy z plecakami, których nie stać na najtańsze w mieście schronisko młodzieżowe po dziesięć dolcy za noc.
    W środę miało być zaćmienie Słońca, na które czekałam od 10 lat. Węgry przygotowywały się na nie jak na święto narodowe i wydawało mi się że wiem dlaczego: bo chociaż na dwie minuty zrobi się chłodniej. Aby doświadczyć tego chłodu do Budapesztu zjechało się międzynarodowe towarzystwo: Włosi, Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy. Podchodzi do mnie dziewczyna i pyta:
    -Excuse me, where can I buy tickets for metro?
    Ja jej na to: - Bilety na metro, tak?
    Ona: - Tak...:)
    Ja: - Nie mam zielonego pojęcia.
    Żeby zobaczyć zaćmienie jako całkowite, musieliśmy odjechać na południe od Budapesztu, do pasa totalicji. Na Balatonem pewnie będą tłumy, więc postanowiliśmy udać się w drugą stronę, pod granicę rumuńską. Wybraliśmy się do Szeged, 170km od stolicy. Kiedy słońce wstawało, niebo było czyste. Tuptaliśmy szosą budapesztańską w stronę jeziora, nad którym chcieliśmy oglądać to kosmiczne wydarzenie. Żeby był romantyczny kontext krajobrazowy. Zresztą perspektywa porządnej kąpieli po czterech dniach czterdziestostopniowego upału i nie zmieniania ubrań była nad wyraz kusząca. A tu naraz niebo się zaciąga, pełne zachmurzenie, front atmosferyczny, burza z piorunami i gradem, wichura. Dopadliśmy jakiegoś przystanku węgierskiego PKS-u, który prawie nie miał bocznych ścianek, a i daszek niezbyt szczelny. Do tego woda podpłynęła po ziemi i zmoczyła nam dół plecaków i znajdujące się w nich zapasowe ciuchy. Przemoknięci do nitki, trzęsący się z zimna, z wkurzeniem wpatrujący się w kurtynę chmur, siedzieliśmy w budce klnąc los. Przejechaliśmy taki kawał świata, setki kilometrów, dwie granice, a tu ani Józefa, ani Budapesztu, ani zaćmienia. Z upału wpadliśmy pod rynnę lodowatej wody. Nie wiedzieliśmy co dalej robić. Postanowiliśmy poczekać na tę niespełna dwuipółminutową ściemę, która pomimo chmur powinna objawić się zniżką światła, a potem wracać.
    Więc czekamy na Godota, łapiąc się nadziejek - smug mniej szarej szarości na szaroburym niebie. Romantyczny krajobrazowy kontext przedstawiał się następująco: rozpadająca się buda węgierskiego PKS-u, po jednej stronie szosy stacja benzynowa, po drugiej myjnia dla Tirów. Kiedy przestało padać, położyliśmy się na trawie na karimatach i zaczęły po nas łazić ślimaki.

Romantyczne miejsce pod Szeged
Romantyczne miejsce w którym czekaliśmy na zaćmienie (Dziuny w trawie). 11.08.99
 

    Po jakimś czasie niebo przetarło się na tyle, że zobaczyliśmy nadgryzioną tarczę słoneczną za firanką chmur. Od tej pory słonko znikało i pojawiało się co jakiś czas. W końcu został tylko cieniuśki jak igiełka skrawek. ``No zaćmiewaj się już, cholera!'' - wrzeszczeliśmy, kiedy akurat warstwa chmur przesłaniajacych Słońce była cienka. ``Nie zaćmiewaj się, kurde, poczekaj!'' - namawialiśmy, kiedy widoczność słabła. Nie posłuchało. Nagle zrobiło się ciemno, złoty skrawek zniknął, a pojawił się czarny krąg, otoczony koroną srebrzystych promieni, oczywiście półwidoczny zza chmur. Trwało to - wedle rozpiski dla tego obszaru - dwie minuty i dwadzieścia dwie sekundy. Pięknie było. Zaślubiny Xiężyca ze Słońcem dokonały się.
    I równie nieoczekiwanie jak ciemność przyszło światło: skrawek Słońca explodował zza brzegu czarnego Xiężyca.

Słońce chwilę po odćmieniu
Słońce chwilę po odćmieniu - widziane przez filtr z kliszy fotograficznej. 11.08.99
 

    Powrót do Budapesztu był nad wyraz liryczny: ludzie, którzy nas zabrali, słuchali cały czas w samochodzie Leonarda Cohena. Bardzo się cieszyłam tą jazdą, a w pełni docenić ją mogłam nazajutrz kiedy przejechaliśmy prawie 400 km i dwie granice z gościem, który piłował w kółko kawałek ``We're going to eat pizza'', będący ówcześnie hitem sezonu.
    O. Józefa nie było nadal, więc przekimaliśmy się na dworcu Nyugoti, a rano poszliśmy na tę mszę o ósmej, którą miał ponoć odprawiać. Kiedy ujrzeliśmy, jak wchodzi do prezbiterium, to prawie jakbyśmy Jezusa zobaczyli. Msza była oczywiście po węgiersku, więc przez całą godzinę zrozumieliśmy tylko cztery wyrazy: amen, alleluja, Jezus i schizofrenia. Ten ostatni nie pochodził bynajmniej z mszału czy czytań, ale pojawił się w kazaniu, które jak zawsze ujawniło pasję polemiczno-demaskatorską naszego dominikanina; to prawda, co mówią, że znaczenie słów to tylko 7% komunikatu. O. Józef powiedział nam później, że na mszę w dni powszednie przychodzi zawsze szesnaście tych samych osób i siadają zawsze w tych samych miejscach - ba, nie sposób ich nakłonić, by przesiedli się bliżej - więc nasze pojawienie się nie uszło jego uwagi (``Widziałem jakiś obcy element''), ale mając okulary do czytania nie mógł nas rozpoznać. Ale kiedy podeszliśmy do komunii, zobaczywszy nas uśmiechnął się szelmowskim uśmiechem kota z Cheshire i powiedział ``Ciało Chrystusa'', zamiast tego dziwnie brzmiącego zaklęcia, które usłyszeli podchodzący przed nami.
    Zaraz po mszy pognalismy do zakrystii, żeby o. Józef nie uciekł nam znowu. ``A po jaką cholerę żeście tu przyleźli!?!'' - powitał nas w swoim stylu, gdy nas zobaczył. Wyściskawszy, przyjrzał się Dziunemu: ``A ten szczeniak, rozumiem, to mąż?'' (Miły mój pojął mnie za żonę w minione Boże Narodzenie w wieku lat dwudziestu).
    O. Józef miał dla nas zaledwie 45 minut (bo potem przychodził do niego jakiś ważny gość) - zabrał nas na kawę, po czym wsadził oboje do wanny - nie myliśmy się bowiem od poniedziałku. Ale te trzy kwadranse rozmowy dały mi chyba więcej radości niż całe to zaćmienie i Budapeszt razem wzięte. Bo to jest taki mądry gość.
    Tego samego dnia wracaliśmy już do Krakowa. Jeszcze przed granicą węgiersko-słowacką wziął nas facet, który tam właśnie jechał. Jazda była koszmarna. Nie tylko z uwagi na wyżej już wspomniane ``We're going to eat pizza''. Facet grzał nieprzytomnie, bo spieszył się na mecz amatorskiej koszykówki, w którym miał wziąć udział. Prowadził bardzo dobrze, respektował podwójne linie, nie wyprzdzał na zakrętach, ogólnie przestrzegał wszystkich przepisów - oprócz ograniczenia prędkości. A na dobrze utrzymanych, ale wąskich i krętych drogach górzystej Słowacji było to dość nierozsądne. Bo powyżej pewnej prędkości kierowca staje się bezbronny wobec nieoczekiwanych sytuacji na drodze, gdy inni jej użytkownicy zachowają się wsposób niestandardowy. Ryzykował nie tylko życiem swoim i naszym, ale jeszcze syna na oko jedenastoletniego, który siedział z przodu. W którymś momencie wyjechaliśmy zza zakrętu - wolniej niż zazwyczaj, bo jadący przed nami poruszał się z prędkością umiarkowaną, a nie można było go wyprzedzić - no i patrzymy, a tam po naszym pasie wali na wprost na nas TIR ogromny, a na pasie jadących w przeciwnym kierunku sznur samochodów, które probówał wyprzedzać mimo braku widoczności. Rozstąpiły się i wpuściły go. A gdyby ten przed nami nie przyhamował naszego kierowcy? I spotkalibyśmy się z tym TIRem na zakręcie?
    A facet cały czas na gorącej linii z trenerem przez komórę, trzymaj dla mnie koszulkę, zagram w drugiej połowie. Na przejściu w Chyżnem katastrofa - kolejka na dwie godziny. Gość kombinuje, próbuje się wpychać, w końcu rezygnuje z Chyżnego i pomykamy do przejścia Sucha Hora/Chochołów. Nawet nie sprawdzają paszportów. I dopiero się zaczyna - po tych drożynach krętych, gdzie po poboczach krowy, dzieci, rowerzyści, babiny idące do kościoła, drzewa. To było jeszcze gorsze, niż jazda drogami krajowymi Słowacji. Święty Krzysztofie, módl się za nami. Naraz, zupełnie jak na filmie, tuż przed nami zamknęły się szlabany przejazdu kolejowego.
    Kierowca wybuchnął stekiem bluzgów. Naraz odezwał się Dziuny:
    -Zrobiło mi się trochę niedobrze... My byśmy chyba wysiedli...
    Porwaliśmy plecaki i dziękując kierowcy za wspólną jazdę wyskoczyliśmy z bryki. Leżąc na trawie obok szosy czekaliśmy, aż szlaban się podniesie i Hołowczyc z chłopcem odjadą. Po czym zebraliśmy się i poszliśmy drogą, szukając miejsca do łapania, oddychając ponownie powietrzem naszego świata.
Kawałek dalej, po wspięciu się na wiadukty, znaleźliśmy się na Zakopiance w okolicach Rabki. Kierowca TIRa, który nas zabrał do Krakowa, był przesympatyczny - też oglądał zaćmienie, z Polski, więc jako częściowe. W tym celu rozparcelował maskę spawalniczą, żeby wymontować z niej ciemną płytkę, przez którą patrzył.
    No i przynajmniej przejechaliśmy z Budapesztu do kraju w rekordowo krótkim czasie. Jakżeż rozkoszny był chłód polskiego powietrza i ludzie, z których każdy mówi zrozumiałym językiem...
    A potem jeszcze się dowiedzieliśmy od przyjaciela naszego Amorfisa, że nad Balatonem była rewelacyjna widoczność.

1.9 Jak uczyliśmy mamę intuicjonizmu

    Mama - wiadomo. Na samą myśl o autostopie dostaje prawie zawału. No bo mnie zgwałcą, obrabują i zamordują. Mimo że nigdy nie jeżdżę sama. Nie potrafi mnie też zrozumieć, dlaczego to robię. Zwłaszcza że przez większą część życia, jako córka kolejarza, miałam darmowe przejazdy w całym kraju. ``Przecież można pojechać pociągiem''. Fakt, że złodziei, pijaków i chuliganów spotykałam tylko w pociągach, a nigdy na stopie, nie jest w stanie jej przekonać. ``Pomyśl - tłumaczę, odwołując się do jej pasji - na Kasprowy można wjechać kolejką, ale ty wolisz wejść. Mimo iż to obiektywnie trudniej. Z autostopem jest tak samo.''. To nic nie daje; przed każdym wyjazdem mama namawia mnie, żebym jej obiecała, że nie będę łapać, a ja zawsze obiecuję jej, że będę.
    Moja mama jest pasjonatką gór - od niedawna. To ja i brat pojechaliśmy w góry pierwsi, a potem zaraziliśmy tym ją. Najwięcej chodziła po Tatrach Polskich, więc któregoś roku postanowiłam że pokażę jej Bieszczady i Słowację.
    My z Dziunym byliśmy W Drodze już od dwóch miesięcy, mama doszlusowała do nas w Wetlinie. Następnego dnia, zainstalowawszy się w Ustrzykach na sianie, poszliśmy na Bukowe Berdo. Nie cierpię tego zejścia do Pszczelin niebieskim szlakiem - jest takie męczące i ten las taki ciemny - więc skręciliśmy żółtym do Mucznego. Kompletne odludzie, trzy budynki na krzyż tuż pod ukraińską granicą. Stamtąd nie ma żadnego transportu, a do szosy z PKS-em jest koło 7 km. No to idziemy. My młodzi, nam łazić nie zaszkodzi, ale mama zmęczyła się już. A tu z tyłu jedyny na tej szosie samochód. No to machamy, tzn. Dziuny i ja, a mama panikuje. W bryce były już trzy osoby, ale zabrali nas wszystkich. Dojechaliśmy nie tylko do szosy, ale do samych Ustrzyk. Myślę, że gdyby św. Filip, patron autostopowiczów, nie zesłał nam tego samochodu, moja rodzicielka mogłaby mieć następnego dnia spore problemy kondycyjne.
    W Tatry Słowackie dostaliśmy się przez przejście graniczne na Łysej Polanie. Przechodzimy, patrzymy na rozkład jazdy. Najbliższy autobus za dwie godziny, a tu dzień ucieka, wrzesień, szybko się robi ciemno, a góry czekają. ``Zaraz coś złapiemy'' mówię. ``No co ty - przeraża się mama - przecież tu jest zagranica''. Po chwili zatrzymuje się samochód wyjeżdżający z przejścia granicznego, Polacy. Po dwudziestu minutach jesteśmy w Starym Smokovcu, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Autobus tę trasę pokonuje w godzinę.
    Tego dnia wyszliśmy w Dolinę Wielicką, znad Długiego Stawu (Dlhe Pleso) przegonił nas śnieg z gradem. A do Smokovca z powrotem schodziliśmy już prawie po ciemku - więc ten złapany autostop przydał się znowu bardzo.
    Dwa dni później zeszliśmy z Koprowej Przełęczy przez Dolinę Koprową do Podbańskiego. Z rozkładu jazdy autobusów wynikało, że ostatni odszedł o godzinie piętnastej (sic!), więc zasuwamy z kapcia do Strbskiego Plesa. Uszliśmy około kilometr z siedmiu, kiedy zatrzymał się samochód z parą Niemców w środku. Zawieźli nas aż do Tatranskiej Polianki, skąd mieliśmy już elektriczkę.

1.10 Pobijanie rekordu

    Próbowaliśmy pobić nasz autostopowy rekord Polski, czyli Bukowiec-Szczecin w jeden dzień. Kiedy około godziny 17 znaleźliśmy się w okolicach Wrocławia i zatrzymała się kolejna bryka, wszystko wskazywało się na to, że nam się uda. Kierowca i jego kumpel jechali bowiem do Stargardu Szczecińskiego, a stamtąd można nawet w nocy dojechać do Szczecina. Wsadzili nas na pakę (bo w szoferce nie było miejsca) i poginają autostradą. Zamiast zjechać w Kątach, czy w Legnicy, pojechali na autostradę nr 12 i zjechali dopiero na drogę Jelenia-Zielona. I tam dopiero się zaczęło. Wyglądając przez małe okienko zobaczyłam, że na tej tasiemce tą rozsypującą się ciężarówką popieprzają jak dzicy, i do tego ścinają zakręty przejeżdżając przez podwójną linię na łukach ciasnych jak budżet Ministerstwa Kultury. Zapukałam w okienko i dałam znak, żeby się zatrzymać. I po raz pierwszy i ostatni w życiu wprost podziękowałam kierowcy za uczynność i wspólną podróż, ale z kontynuowania rezygnuję, bo ja chcę żyć. Gość zdziwił się, trochę zmartwił, powiedział, że przejechał wiele tysięcy kilometrów i nie miał żadnego wypadku. No i zostaliśmy na podrzędnej, kompletnie pustej drodze, w zapadłej wsi, w gęstniejącym mroku.
    Dojechaliśmy jeszcze do najbliższego miasteczka i poszukaliśmy noclegu na stacji benzynowej. Pracownik - młodszy chyba od nas chłopak - zastrzegł tylko, że musimy ulotnić się przed szóstą, zanim szef przyjdzie. ``Będziecie spali na lumpach'' - mówi. E? może jacyś menele tu też nocują? Chłopak zaprowadził nas do magazynu, w którym leżała ... hałda używanej odzieży zachodniej. Nawet nie wyciągaliśmy śpiworów: owinęliśmy się tylko w pałatkę, było miękko i ciepło.
    A następnego ranka doszło do pewnej schizy: łapaliśmy stopa w dwie strony jednocześnie. Wyszliśmy na odcinek ulicy między dwoma rozwidleniami: droga Jelenia-Zielona przecinała się tam z szosą biegnącą do drogi nr 3 Legnica-Zielona. Machaliśmy więc na samochody jadące w obu kierunkach: w prawo, bo gdybyśmy dostali się na trójkę, mielibyśmy większe szanse na bardziej uczęszczanej drodze krajowej, i w lewo, bo a nuż ktoś będzie jechał do Zielonej na skróty.

W Drodze z Tygodnikiem Powszechnym

1.11 Kiedy oszczędność czasu jest wirtualna...

    Październik. Szkoła i praca zaczęły się już, ja oprócz wszystkiego byłam jeszcze na praktykach zawodowych, ale postanowiliśmy urwać się na trzy dni. Po dokonaniu wszytkich przesunięć, urlopów itd. pojechaliśmy do Gdańska. Powód był niewąski: nasz ukochany Ojciec Józef głosił tam rekolekcje dla studentów.
    Treści nauk nie będę tu przytaczać, mimo iż warte są tego, ale rozmijają się z tematem. Wspomnę tylko konkluzję: Nie zakuwać. Rozwijać się. Nie zakuwać. Nie być habilitowanym imbecylem!
    -A czegożeście tu, przybłędy szczecińskie, przyleźli, żeby zabierać mój cenny czas gdańszczanom? - powitał nas Boski, kiedy weszliśmy po mszy do zakrystii.
    W Gdańsku Dziuny ma rodzinę; zatrzymaliśmy się u jego ojca chrzestnego. W ostatnim dniu rekolekcji pożegnaliśmy się z gościnnymi gospodarzami i udaliśmy do kościoła dominikanów. Planowaliśmy, dla ``oszczędności czasu'', wrócić nocnym pociągiem i rano pójść do pracy. Pociąg do Szczecina odchodził z Gdyni. Z kościoła udaliśmy się na dworzec w Gdańsku, gdzie... pół godziny czekaliśmy na kolejkę do Gdyni, a jechaliśmy nią drugie pół. Gdy tylko się zatrzymała, wypadliśmy na peron, przebiegliśmy tunelem na sąsiedni... i mogliśmy przyjrzeć się tyłkowi naszego pociągu odjeżdżającego w siną dal.
    Dawno się tak nie wkurzyłam. Następny pociąg odchodził o świcie. Oddaliśmy bilety, kupiliśmy powrotne do Gdańska na kolejkę, była już północ kiedy obudziliśmy ojca chrzestnego zwaliwszy się spowrotem na jeszcze jedną noc do niego, a nazajutrz... wyszliśmy na wylotówkę w Wejherowie i w ciągu pięciu godzin, szybciej niż pociągiem pośpiesznym, dotarliśmy do domu, i jeszcze na drugie pół dnia poszliśmy do pracy.

1.12 Duch Ryśka

    Jechaliśmy z Krakowa do Szczecina. Odcinek płatnej autostrady A4 zajął naszemu kierowcy, Włochowi, 25 minut. Trochę się bałam, ale droga szeroka, płaska jak stół, suchutka - przyjemnie było. Potem TIR pod Tychy. Łapaliśmy na krzyżówce, na zatoczce autobusowej. Obok - cmentarz i parking dla tych, którzy odwiedzają swych znajomych będących już po tamtej stronie. Ruch słaby, machamy, samochody wjeżdżają na parking i wyjeżdżają zeń. Po jakimś czasie jeden z nich zawraca i podjeżdża do nas. Kierowca pyta, dokąd jedziemy. Okazuje się, że jest nam razem kawałek po drodze. Kiedy wyjeżdżamy z parkingu, nasz dobroczyńca mówi:
    -Wiecie, że tu pochowany jest Rydel?
    -Lucjan Rydel? - pytam zdziwiona, bo przecież w Krakowie widziałam grób poety.
    -Nie: Rysiek Riedel.
    -A, rzeczywiście - wiedziałam, że pochowany jest w Tychach, ale nie skojarzyłam, że to może być tutaj.
    -Właśnie jadę spotkać się z kontrahentem, i wpadłem tu, żeby położyć kwiatek na jego grobie. I pomyślałem sobie: odwiedziłem grób hipisa, a miałbym nie podwieźć autostopowiczów?
    -Byłam na ostatnim przed śmiercią Ryśka koncercie Dżemu, który był w Szczecinie. Chodziłam jeszcze do liceum. To było już z siedem lat temu...
    -Tak, on umarł w 94 roku.
    -A w grudniu 93 był koncert. Plakat z tego koncertu mam jeszcze na ścianie.
    Tak to duch artysty zesłał nam kierowcę, który zawiózł nas aż pod Strzelce Opolskie. Stamtąd TIR-em dojechaliśmy już do samego Szczecina.

1.13 Złapać stopa z kajakiem...

    Kajak jedynka waży 12 i pół kilograma i ma 4 metry długości. Z uwagi na swoje rozmiary na wodzie, szczególnie na wąskiej, krętej, zarośniętej krzakami, pełnej zwalonych pni rzece, jedynka chodzi jak złoto: sterowna, szybka i zwrotna. (I wywrotna, ale to już kwestia umiejętności wioślarza). Natomiast poza wodą jedynka staje się cholernie nieporęcznym bagażem: za mała, żeby do jej transportu wynajmować TIR-a, za duża, żeby nieść ją na plecach.
    Działo się to bardzo dawno: trzy miesiące po naszym zapoznaniu się i zaręczynach z Dziunym. W lipcu pojechałam na spływ z przyjaciółmi z liceum, a Dziuny z różnych przyczyn został w domu. Był to błąd. Byliśmy oboje tak cholernie nieszczęśliwi, że od samego początku tylko kombinowałam, jakby się urwać z powrotem. A nie mogłam tak po prostu spakować się i wyjechać: no bo co bym zrobiła z kajakiem?
    Po mniej więcej tygodniu byłam tak zdesperowana, że postanowiłam coś robić. Umówiłam się z dziewczyną, u rodziny której na zagrodzie biwakowaliśmy, że następnego dnia o drugiej spotkamy się na moście - na końcu Czarnej Hańczy i ona samochodem odwiezie mnie i kajak do Augustowa, żebyśmy oboje (kajak i ja) stamtąd wrócili do domu.
    Mój najlepszy przyjaciel, duchowy braciszek Barciu, okazał się najwierniejszym z przyjaciół. Wstał ze mną o świcie (dla niego to heroizm niemożebny) i towarzyszył mi w drodze do mostu. Mimo że te działania miały na celu opuszczenie Barcia i powrót do innego mężczyzny. A jak dotąd to właśnie Barciu był jedyny i najważniejszy w moim życiu. Koło mostu przebrałam się w suche ubrania, wszystkie rzeczy wyciągnełam z kajaka, z nieprzmakalnych foliowych worków i spakowałam do plecaka, no i czekamy. A dziewczyny jak ni ma tak ni ma. A było to kompletne zazadzie, zero szans na znalezienie innego transportu, zresztą jak mówiłam o tym poprzedniego dnia to przysłuchujący się rolnik zaoferował mi podwiezienie w zamian za płatność w naturze i możecie zrozumieć, jakiego miałam cykora. Myślę sobie: a może ona pomyliła mosty - trzy kilometry stąd jest drugi. Zostawiłam Barcia przy kajakach i biegnę tam. Bóg czuwał nad moim szaleństwem. Z przeciwka jedzie jakaś syrena i zatrzymuje się koło mnie. W środku rodzina wczasowiczów. Kierowca pyta o drogę do jednej wsi. Odpowiadam mu (pamiętałam z mapy) zauważając jednocześnie, że samochód ma... bagażnik na dachu! I pytam czy tak przy okazji państwo nie mogliby podrzucić mnie do Suwałk, Augustowa czy na jakąkolwiek stację. Jest tylko jeden szczegół - czterometrowy kajak ważący 12 i pół kilo. Nie ma sprawy, mówi kierowca - za dwie godziny, jak zwiedzimy tamtą wieś, wrócimy po ciebie. Podrzucili mnie do mostu i Barcia, i pojechali. Siedzimy, czekamy, czy naprawdę wrócą. Bo jak nie.... Perspektywa przebrania się z powrotem w mokre i zimne ciuchy (było około 14 stopni) przyprawiała mnie o drgawki. Wrócili. Załadowaliśmy jedynkę na dach, pożegnałam się z Barciem. I do Augustowa. Myślałam, że syrena pofrunie, z tym skrzydłem na dachu. Kochany kierowca jeszcze pomógł mi zanieść kajak pod magazyn bagażu na stacji kolejowej. Kasy ode mnie nie wziął. Boże, jaki dobry człowiek. Jakżeż mało jest ludzi, którzy rozumieją, że często mogą małym własnym kosztem komuś drugiemu niewspółmiernie dużo pomóc.

1.14 Zakończenie

    Właśnie. Jakżeż mało jest ludzi, którzy rozumieją, że często mogą małym własnym kosztem komuś drugiemu niewspółmiernie dużo pomóc. Tak jest właśnie z autostopem. Dla kierowcy to strata paru minut czasu, na zatrzymanie się. Dla nas - to kilkadziesiąt-kilkaset kilometrów do przodu. Niektórzy kierowcy mają na tyle wyobraźni, że podwiozą nas za miasto. Dla nich to parę minut jazdy dłużej, dla nas - pół godziny dreptania mniej. Dziękuję wszystkim, którzy nas podwozili. Nie tylko pomogli nam w podróży. Pomogli nam też ocalić wiarę, że jest jeszcze w ludziach dobro, uczynność, bezinteresowność. Nieobojętność.
    A podwozili nas ludzie najróżniejsi. Wycieczki parafialne zawierające duchownych i antyklerykałowie, z których jeden nazwał mijane seminarium ``wylęgarnią czarnych''. Przedstawiciele elektoratu lewicy, prawicy i średnicy, a także UPR-u. Katolicy, ateiści, adwentyści; jedni nastawieni ekumenicznie, inni ewangelizujący. Byli prywatni przedsiębiorcy i ludzie którzy uważali, że metodą na wszystkie problemy byłoby wypłacenie z budżetu państwa stu milionów (starych) każdemu obywatelowi. Spotykaliśmy się z uprzejmością kierowców-emerytów i kierowców od nas młodszych; najmłodszy miał na oko nie więcej jak piętnaście lat. Był mieszkaniec zalanej właśnie Nysy, twierdzący że skala powodzi pokazywana w TV to ``propaganda'', i gość który działał w trzech sztabach przeciwpowodziowych, przemieszczając się wraz z falą do kolejnych zalewanych miast, w których mieszkali jego krewni. Jeździliśmy małymi Fiatami i TIR-ami, Syreną i Subaru. Widocznie solidarność miedzyludzka jest zjawiskiem istniejącym ponad podziałami społecznymi. Do końca trzeciego tysiąclecia podróży naszych było równo 100, od czterech kilometrów do tysiąca dziewięciu miały, łącznie ponad 22 tysiące kilometrów przejechanych. Tych kilkuset kierowców podesłał nam święty Filip Diakon, a święty Krzysztof, czasami na usilne prośby, sprawił, że nas nie pozabijali. Za co wszystkim - kierowcom i patronom - dziękuję ogromnie.
 
W Drodze z Tygodnikiem Powszechnym


fragmenty tej opowieści opublikowane zostały w książce "Autostop polski. PRL i współczesność
Autostop polski. PRL i współczesność  

   
inne strony o autostopie:
http://autostop.w.szu.pl/


powrót do strony głównej