Czy organy nie głuszyły mi zwykłego skowytu psiaka? |
x. Jan Twardowski, Rachunek sumienia |
Jest taki, co zabija w ofierze wołu, a morduje człowieka; |
ofiaruje barana, a psu łeb ukręca. |
Xięga Izajasza 66,3 |
pacyfka
PUSTKA
Na asfalcie leżały białe kropeczki.
Leżały - mogły sobie leżeć, bo asfaltem nie chodził prawie
nikt. Było pusto. Bardzo dawno nie widziałam takiej pustki na
Manhattanie.
Tak ów rynek nazwała
okoliczna ludność.
Po asfalcie chodziłam
ja. Po tym samym, na którym wczoraj ciemny tłum kłębił się
i wyciągał ręce. Stragany, przy których wiły się kolejki;
budki, w drzwiach których przepychali się ludzie, stoją
teraz pozamykane i ciche. Cisza po tajfunie, po erupcji wulkanu,
dzwoniąca w uszach. Huragan i wulkan komercji właśnie wybuchł i
zamilkł, w ciszy szeleszczą tylko opadające popioły.
Asfalt położono tu kilka lat temu. Wcześniej ziemia deptana
tysiącami stóp o tej porze roku najczęściej zmieniała się
w mlaskającą breję. Tu, w fatalnym, wilgotnym klimacie Pomorza
Zachodniego, brodzenie w brei jest dominującym elementem krajobrazu
tej pory roku.
Pierwsza żywa istota -
niedaleko spożywczego, który dziś jest zamknięty - ten sam
co zawsze w tym miejscu gość w ciemnej ortalionowej kurtce. Bruzdy
na jego twarzy ledwo widać spod bujnego zarostu i długich
zmierzwionych włosów, wystających spod czapki uszanki.
Mówi
poharatanym przez wieloletnie pijaństwo głosem, w którym
zawsze jednak brzmi wesołość i pogoda ducha. Diogenes miejscowej
żulerii.
Przekomarza się z jakimś drugim.
-Ręce do góry! - woła, zauważywszy mnie, markując
składanie się do strzału. Podnoszę posłusznie ręce, ale on mimo
to strzela: -Bach, bach, bach! - Udaję że padam, oczywiście nie do
końca. Diogenes śmieje się do mnie, ja do niego.
Sklep AGD zamknięty, w ogóle dziś otwarty nie będzie.
Zagłębiam się więc w alejki, szukam otwartych budek.
-Dzień dobry! Serwetki ma pan może?
-Och
nie, najmilsza... Już wszystkie wyszły.
-A
to przepraszam. Wesołych świąt.
-Ależ nie
ma za co przepraszać. Wszystkiego dobrego, dużo zdrowia...
Dziuny na szczęście siedzi w cieple w domu moich rodziców.
Kiedy szliśmy do kościoła, nie miał rękawiczek, które
gdzieś się przesiały; ale teraz ręce mu już nie marzną tak jak
mi. Ja zgubiłam wszystkie trzy pary w pierwszym tygodniu ujemnych
temperatur.
Cisza. Perspektywa alejki między
dwoma rzędami budek i straganów. Zamkniętych. Mężczyzna w
kurtce, z siatką w ręku, idzie szybkim krokiem, na twarzy ma taką
jak ja beznadzieję. Nic się tu dzisiaj nie dostanie.
-Dzień dobry, ma pani serwetki?
-Tak, proszę.
-A inne kolory jakieś?
-Nie, tylko te, co widać.
-Dziękuję. Do
widzenia. Wesołych świąt!
Zimno mi, ale
dziwny spokój. Nie chcę wracać do mamy. Zresztą pewnie jej
jeszcze nie ma. Teraz chyba kończy się msza, a prosto z katedry
mama pójdzie do dziadka, zrobić mu zastrzyk. Żeby nie
cierpiał.
Cisza. Sprzedawca rozkłada stragan
z warzywami. Ogarnia wzrokiem pustkę na alejkach rynkowych i jego
twarz nabiera takiej jak moja beznadziei. Nikt tu dziś nie przyjdzie
kupować. Wczoraj była sobota, ludzie nie musieli iść do pracy,
wszystko zdążyli już załatwić.
Patrzy na
mnie z nadzieją ostatni Mohikanin, handlarz warzyw; ale ja,
uśmiechając się usprawiedliwiająco, mijam go. Nie potrzebuję
marchewki. Potrzebuję serwetek niebieskich albo złotych.
Nie wiem w sumie, czy ja bardziej potrzebuję serwetek, czy chwili
samotności.
-Dzień dobry, ma pani może
serwetki?
-Proszę.
-A
nie ma niebieskich? Bo wie pani, patrzę ja rano, że zastawę mam
niebieską, a serwetki czerwone. Mają się więc do siebie nijak.
-Może te liliowe pani weźmie?
-Nie, dziękuję. Jeszcze poszukam.
,,Ale czy
ty założysz porządną koszulę'' spytała mama Dziunka dziś rano,
potrząc na kraciastą flanelę, którą miał na sobie.
Niepotrzebnie się wtedy wkurzyłam. Niepotrzebnie dałam wyraz temu,
że nie po to opuściłam stabilizację domu rodzinnego, puszczając
się w nieznane i niepewne, na tułaczkę po wynajmowanych
mieszkaniach, żeby teraz, po dwóch latach, słuchać takich
pytań. Niepotrzebnie, bo i tak Dziuny zamierzał założyć
,,porządną'' koszulę. Chciał zrobić mamie w ten sposób
przyjemność. Ale to miała być niespodzianka, a nie przymus. Nie
cierpię tego całego kołtuństwa, nienawidzę go. Ale przydałoby
mi się więcej pokory. Więcej cierpliwości. Więcej empatii, a
może raczej rezygnacji, że nie zmienię świata, a na pewno nie w
ten sposób. Z dorosłością chyba jest tak, że osiąga się
ją, kiedy człowiek zaczyna upatrywać wygodę w byciu złamanym
przez tak zwane realia.
Stado szarobrązowych
pierzastych wróbelków trwożnie popatrzyło na
mnie,
odrywając się na moment od jedzenia rozsypanych na asfalcie
okruchów. Następny mój krok - ptaszki kurczą się,
gotowe poderwać się do lotu. Skręcam w bok, by je ominąć łukiem,
nie płoszyć ich. Czarne paciorki oczek śledzą mój ruch.
Jak im musi być zimno. Najbardziej w łapki.
Na asfalcie białe kropki. Widziałam jak spadały. Szliśmy z
Dziunym na poranną mszę do kościoła, który jest najbliżej
domu moich rodziców. Do tego wielkiego kościoła z niebieskim
dachem. Nad pustymi przestrzeniami, pośród
których się
wznosi, wygląda jak ogromny namiot typu Zakłady w Legionowie. Taki
z dwoma masztami i trójkątnym frontem. Kolor też ma
odpowiedni.
,,Zobacz Dziuny'', powiedziałam
wtedy, ,,jakby to rewelacyjnie wyglądało, gdyby na tym wielkim
niebieskim kościele namalować chmurki. Takie magrittowskie. To by
był dopiero symbol! Okruch nieba na ziemi!'' ,,Och tak! i jeszcze
między chmurkami dać Oko Opatrzności w trójkącie''. I
właśnie wtedy nieliczne białe kropki zawirowały w powietrzu. ,,To
znak'' powiedział Dziuny. ,,Bóg chce nam coś przez to
powiedzieć''.
-Dzień dobry, ma pani może
serwetki?
Świat jest rozbielony, bezlistne
drzewa na tle białej waty miękkiego, niskiego nieba. Światło jest
również miękkie i watowate, powleka ziemię, budki i ludzi
jasną poświatą. W ciszy wyludnionego rynku mrugają bezgłośnie
lampki za szybami zamkniętych budek z butami i bielizną. Przy
płocie siedzi na murku długowłosy młodzieniec, a wokół
niego leżą ścięte świerczki.
-Rany, tak
zimno, a ty musisz tu pracować -
-Nie jest aż
tak źle. - uśmiecha się.
-I co, będziesz
tu aż wszystko sprzedasz? - rozejrzałam się po beznadziejnym
bezludziu.
-Bez przesady, poczekam gdzieś do
drugiej, a potem pójdę, bo i tak nie będzie po co
siedzieć...
Pod choinkami zauważyłam leżące
luzem drobne gałązki.
-Mogę pozbierać? -
zapytałam, podnosząc jedną.
-Jasne, jeśli
chcesz -
W domu mojej mamy nie pojawiały się
żywe choinki - z przyczyn praktycznych. Raz zrobiła wyjątek, a
potem przez pół roku wydłubywała igły z dywanu. Świadomość
ekologiczna przyszła dopiero później.
Ale nic nie zastąpi zapachu gałązek świerkowych, dlatego ja co
roku kręcę się tam, gdzie sprzedają drzewka, i zbieram to, co
spadło z nich na ziemię.
Chyba jestem za
surowa dla mamy. Przecież te serwetki i te świeczki w stroikach z
pachnących gałązek to też jest forma. Żeby było pięknie, żeby
był nastrój. Może jej do nastroju potrzebna jest
,,porządna'' koszula na ciele zięcia. Człowiek jest
cielesno-duchowy. Nie samą treścią żyje człowiek. Forma pomaga
dotrzeć do treści. Tylko że to mi się tak strasznie źle kojarzy.
Gdyby ten tu chłopak był przyzwoicie ostrzyżony, w garniturze i
krawacie i z komórą i teczką (chociaż swoją drogą po co
to wszystko sprzedawcy choinek?), nawet by mi nie przyszło do głowy,
żeby mu współczuć. Skoro chce mieć komórę, niech
na nią pracuje. Jeśli zaś przywdziewa uniform tej armii,
która
jedyny cel swego istnienia widzi w podboju portfeli ludzkich, to
znaczy, że nie jest to człowiek, a maszyna do zarabiania, a kto by
współczuł maszynie, seryjnej i fabrycznej, identycznej jak
tysiące innych maszyn bojowych: garnitur, kołnierzyk, krawatka.
Ohyda.
-Studiujesz? - spytałam, wpychając do
chlebaka pozbierane gałązki.
-Acha -
-No to powodzenia. Trzymaj się, wesołych świąt!
Znów, tym razem w drugą stronę przemierzam Manhattan -tak
okoliczna ludność nazwała ten rynek. Na skrzyżowaniu asfaltowych
alejek potężnie zbudowany mężczyzna sprzedaje karpie. To samo co
roku. Zabijemy rybę, bo Bóg się rodzi. A kiedy już się
narodzi, to wtedy nas oswobodzi. Moj ojciec też handluje karpiami.
Co roku przed świętami pływa ich w wannie kilkadziesiąt. Nie
wydają głosu, kiedy idą na rzeź. Ich śmierć nikogo nie zbawia.
Ojciec może już zabiera mamę do dziadka.
Ale chyba jeszcze nie. Kiedy sam przyszedł z kościoła, mama była
bardzo zdenerwowana. ,,Musisz mnie zawieźć do dziadka, bardzo źle
się czuje. Trzeba mu zrobić zastrzyk''. ,,Spokojnie, wytrzyma''.
,,Słuchaj, skoro on sam tu dzwonił i prosił mnie, żebym
przyjechała, to znaczy, że naprawdę bardzo się męczy''. ,,A
kiedy pójdziesz do kościoła?'' ,,Nie wiem czy
pójdę,
bo teraz muszę jechać do dziadka, a ostatnia msza jest za
pół
godziny''. Ojciec miał już bardzo wysoko nos, jako dysponent
samochodu był też panem życia i śmierci, bólu i ratunku.
,,Najpierw pójdziesz na Mszę Świętą'' cedził wyrazy jak
kamienie, starannie artykułując każde ą i ę. ,,Najpierw
pójdziesz na Mszę Świętą, a potem zawiozę cię do
dziadka''. Mama podkuliła ogon i stuliła uszy, jak zawsze od
dwudziestu paru lat, od kiedy ich znam. Zawsze twierdziła, że
łagodzenie i harmonizowanie to zadanie kobiety.
Zresztą, to o jego,
a nie jej
ojca chodziło.
Pewnego razu, gdy Jezus
przechodził w szabat wśród
zbóż,
uczniowie jego zaczęli po drodze zrywać kłosy. Na to faryzeusze
rzekli do niego: ,,Patrz, czemu oni robią w szabat to, czego nie
wolno?'' On im odpowiedział: ,,Czy nigdy nie czytaliście, co
uczynił Dawid, gdy znalazł się w potrzebie, i był głodny on i
jego towarzysze? jak wszedł do domu Bożego za Abiatara, najwyższego
kapłana, i jadł chleby pokładne, które tylko kapłanom jeść
wolno, i dał również swoim towarzyszom.'' I dodał: ,,To
szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla
szabatu''.
,,Co
wolno w szabat? Uczynić
coś dobrego czy coś złego? Życie ocalić czy zabić?''
-Poproszę jednak te liliowe - uśmiecham się do sprzedawczyni. - Z
braku laku, lepsze będą niż czerwone.
-Niech pani popatrzy, znalazłam jeszcze takie - kobieta podaje mi
paczkę serwetek białych z niebieskim wzorkiem. - Może będą
pasowały?
-O, świetnie, poproszę. Wesołych
świąt!
Gdyby ojciec wiedział, że dziadek
umrze za kilka tygodni, czy postąpiłby inaczej?
-Dziękuję, nawzajem! Wszystkiego najlepszego w nowym roku!
-I w nowym tysiącleciu!
Białe kropeczki wraz
z asfaltem przesuwały się pod moimi butami. Wracając z rynku do
domu moich rodziców mijałam ten sam krajobraz, co zawsze
przez kilkanaście lat: płot wokół wytwórni
jaboli,
wielki kasztanowiec, kłujący watę nieba czarnymi drucikami
gałązek, kiosk na rogu, spożywczy, rudy murek pod bezlistnymi
klonami, grona owoców czerwonych na gołej jarzębinie. Było
nieruchomo i statycznie, żadnych samochodów, gdzieniegdzie
przemknął pojedynczy przechodzień. W powietrzu nagle zgęstniała
niewymowna uroczystość, i cichutko, cichuteńko zawirowały w nim
grube, białe płatki. Bezgłośnie tańczyły w powietrzu,
podświetlane przez girlandy światełek pozawieszanych w oknach, na
balkonach, przez odbijające się w bombkach różnobarwne
płomyki żarówek choinkowych. Zasłaniały wstyd tej nagiej,
zmarzniętej, szarej i brudnej ziemi. Pierwszy raz tej zimy
Bóg
zesłał coś z nieba. Pierwszy raz od kilku lat na Zachodnim Pomorzu
wysłuchał próśb dzieci, modlących się na roratach o śnieg
na gwiazdkę.
Pomyślałam sobie, że może
niedelikatnością było życzyć tym wszystkim sprzedawcom wesołych
świąt. Bo jak mogą być wesołe dla nich święta, jeśli muszą
pracować, mimo że dziś jest Wigilia?
9 grudnia 2001
Cytat z Ewangelii wg św. Marka, 2,23-27;
3,4