pacyfka

PRZEJŚCIE - pacyfka

Koła samochodów sunęły po asfalcie, ciągnąc za sobą smugi mokrego mlaskania. Pojazdy - osobowe i ciężarówki, furgonetki i autobusy jechały zwartą ławą, jedne za drugimi, napełniając powietrze zgrzytliwym warkotem silników i uderzając twarze stojących wzdłuż krawężnika ludzi falami tlenku węgla.
 - Patrz, nowi - Marcin wskazał Ance ludzi wysiadających z tramwaju. Szyny biegły równolegle do jezdni, oddzielone paskiem chodnika, na którym stało kilkadziesiąt osób.
 - Zobaczysz jak będą się teraz przepychali.
 Obserwowanie pierwszych rozczarowań nowych było raczej smutne, ale stanowiło ich jedyną rozrywkę.
- O, ten w okularach, już się zniecierpliwił i pyta, co jest grane. - Marcin opowiadał Ance, co się działo, gdyż ona patrzyła bez przerwy na sygnalizator. Ten pokazywał czerwone światło, sylwetkę ludzika stojącego na baczność.
Padał deszcz. Światło reflektorów aut, rozbite na kroplach, tworzyło przed każdym samochodem dwa mokre ostrza wbijające się w półmrok pochmurnego dnia. Był to czas porannego szczytu i hałas był szczególnie uciążliwy. Anka prawie nie słyszała Marcina.
- Jakaś dziewczyna z dzieckiem tu jest. Biedna! Samochód ją ochlapał.
Ci, którzy stali już od jakiegoś czasu, sprytnie puścili przed siebie nowych. Sami byli przez to w drugim rzędzie, a nogi tamtych w dużym stopniu chroniły przed rozpryskami kałuż. Nowi próbowali otwierać parasole.
- Zamknijcie to, bo nie będzie widać świateł! - krzyczeli na nich "doświadczeni".
-Zwariowałeś, człowieku? Mam tu moknąć?
- I tak zmokniesz jeszcze!
-Dobra, dajcie spokój! Zaraz będziemy na miejscu.
-Naiwniak!
Samochody sunęły i sunęły ciągłą rzeką. Wyglądało to tak, jakby ich strumień nigdy nie miał się skończyć. Przemykały po pasach wymalowanych na jezdni, a ich sygnalizator zawieszony wysoko świecił ironiczną zielenią.
-Nowi się już męczą - mówił Marcin - ale jeszcze nie rozumieją. Słuchaj, może cię zmienię? Może chcesz sie zdrzemnąć?
-A, tak... Pośpię trochę.
Jedyna ławka, jaka była na przystanku, jako miejsce do spania była nie do zdobycia. Zawładnęła nią koteria paru silnych chłopaków, którzy spali tam na zmianę, po jednym,  podczas gdy  nieśpiący pilnowali, czy coś się nie dzieje. Można też było odejść między drzewa, które rosły obok wysepki przystanku tramwajowego, w perspektywie ulicy, na pasku między szynami a jezdnią. Ale stamtąd źle było widać sygnalizator. Anka z Marcinem opracowali własny system. On stał i patrzył, a ona siedząc na chodniku opierała się o jego nogi, drzemiąc. Lepiej było spać w dzień, bo noce były zimne i łatwiej było przetrwać ruszając się.
Kiedy Anka obudziła się, było popołudnie. Nowi zaczęli już sobie uświadamiać, jak wygląda ich sytuacja.  Z fazy niedowierzania przechodzili w fazę buntu. Jedni próbowali szukać innych przejść wzdłuż jezdni,  odchodzili i niknęli w półmroku lub wracali. Nieliczni wsiadali z powrotem do tramwaju i nigdy więcej o nich nie słyszano.
-Sluchaj, jak myślisz, czy to jest możliwe, żeby one w którymś momencie przestały jechać?
-Och, Anka. Za długo tu stoimy, żebyśmy mieli wierzyć w takie bajki.
-Ci, którzy przyjechali tramwajem przedwczoraj, zastanawiali się nad podłożeniem ładunku wybuchowego na drodze. Zrobi się karambol i samochody się zatrzymają.
-Albo, żeby go ominąć, wjadą na chodnik i zmiotą nas wszystkich. O ile nie zrobią tego wcześniej odłamki explozji.
Większość nowych próbowała wymyślić jakiś sposób na zatrzymanie potoku pojazdów. Była właśnie pora przed wieczornym natężeniem ruchu. Samochodów było mniej, ale za to jechały szybciej. Wyłaniały się z szarej otoczki asfaltu, murów, budynków i chmur - z prawej strony - i przeleciawszy przed nosami ludzi znikały z lewej.
-Może by zbudować jakąś kładkę nad tą jezdnią - mówił nowy, blondyn w okularach.
-Myślę, że trzeba popróbować coś z tymi drzewami - zastanawiał się inny - trudno będzie na nie wchodzić, bo mają gładkie pnie, ale gałęzie sięgają do połowy szerokości jezdni.
Jeszcze jeden nowy, nic nie mówiąc, szukał na torach kamieni i kawałków cegieł. Gdy znalazł jakiś, celował w skupieniu i rzucał, usiłując zbić zielone światło dla samochodów.
A one sunęły, sunęły, sunęły. Deszcz spływał ludziom po włosach, po twarzach, wsiąkał w ubrania i buty. A lakier, szyby i opony nabierały blasku, woda ustępowała posłusznie przed kołami i wycieraczkami.
Pod drzewami spało paru zmęczonych. Snuli się tam też i tacy, którzy czekali od kilku dni i z fazy buntu przeszli w fazę rezygnacji. Najczęściej pili alkohol lub palili marihuanę. Część z nich rozpijała się na dobre; większość, otrząsnąwszy się po jakimś czasie wracała, by warować przy przejściu, dniami i nocami, wpatrując się w światła i czekając, aż się zmienią. A samochody setkami, tysiącami mijały ich, chlapiąc.
- Wiesz... Pomyślałam sobie...
Marcin odkleił mokry kosmyk od jej czoła. I natychmiast znów skierował wzrok z powrotem na sygnalizator. Stali na swojej strategicznej pozycji, po lewej stronie przejścia, za najbardziej zwartą ścianą ludzi. W razie zmiany świateł mieli biec na ukos w lewo. Inni rzucą się na wprost, mogą poprzewracać się nawzajem. Z boku tłok będzie mniejszy.
Czerwony ludzik po drugiej stronie jezdni świecił się bez przerwy.
-...pomyślałam sobie... Że jeśli tam gdzieś dalej jest inne takie przejście - to gdyby tam zrobiło się zielone światło - wtedy samochody zatrzymałyby się - i tu na chwilkę przestałyby jechać... I wtedy szybko możnaby przebiec na drugą stronę.
-Teoretycznie... Kiedyś paru spróbowało. Poprzewracali innych, a samochody rozjechały wszystkich.
Anka westchnęła.
-Poza tym - nie wiadomo, czy tam w ogóle jest jakieś przejście; a jeśli nawet, to dlaczego właśnie tam miałoby się zmienić światło?
-Tutaj się podobno zmieniło kiedyś.
-Tak, słyszałem. Podobno w zeszłym roku raz się zmieniło. Ale na chwilę tak krótką, że zaczęło mrugać zanim pierwsi dobiegli do tamtego krawężnika.
-Ale dobiegli?
-Tak.
-I co zrobili potem?
-Nie wiem... Chyba weszli przez którąś z furtek za ten mur po tamtej stronie.
-Tam czasem chodzą jacyś ludzie. Nowi próbują do nich wołać, ale tamci nigdy się nie odzywają. Najczęściej nawet nie patrzą... I nikt nigdy nie próbuje z tamtej strony przejść tutaj.
-No co ty?! Stamtąd - tu?!
-Patrzcie! Patrzcie! - dobiegł ich krzyk któregoś z nowych.  - Przestają jechać.
Patrząc w kierunku, z którego nadjeżdzały pojazdy, można było dostrzec, że sznur samochodów na pasie bliższym chodnika kończył się czerwoną ciężarówką, za którą, gdy wydobyła się z dalekiej szarości,  nie pojawił się następny samochód. Przez chwilę. Zanim ciężarówka zbliżyła się do przejścia, już z oddali wyłonił się sunący po bliższym pasie biały kształt. Furgonetka. A za nią następne.
Blondyn w okularach spiął się jak zwierzę przed skokiem, i gdy ciężarówka minęła przejście, skoczył naprzód. Dosięgnął połowy jezdni i wtedy jeden z samochodów, które jechały wciąż drugim pasem, oszczędnym ruchem, płynnie zmienił nieco kierunek, uderzając lekko chłopaka. Ten odbił się jak piłka i spadł na asfalt metr od krawężnika. Kilka par rąk pociągnęło go na chodnik. Koła furgonetki minęły go o parę centymetrów. Kilka następnych samochodów  zmieliło na pył rozbite okulary.
-Wariacie! Durniu! - wrzeszczeli ludzie. Chłopak był nieprzytomny. Kilka schylonych nad nim osób go cuciło. Reszta przez chwilę jeszcze komentowała to wydarzenie, aż w końcu uciszyli się i powrócili do kontemplacji sygnalizatora.
-Może pośpij trochę - Anka przytuliła się do Marcina. Ponad jej głową wbijał nieruchomy wzrok w świetlistego czerwonego ludzika.
-Jeszcze nie. Za chwilę.
Zbliżała się noc. Huk silników mieszał się ze szmerliwym pochlipywaniem deszczu. Reflektory aut odbijały się matowo w mokrym asfalcie.
-W końcu, tak dawno nie było zmiany świateł. Muszą się w końcu zmienić. Może dzisiaj.
-Albo jutro.
-Może jutro.
Chodnik aż zadygotał. Przez przejście przejeżdżał osiemnastometrowy TIR. Jego opony roztarły ostatni kawałek oprawki okularów i wtopiły go w asfalt.
 

        luty 1998

     

   

   

powrót do strony głównej