NAJPIĘKNIEJSZE LATA ŻYCIA
Chłodne powietrze rozpękło się
przed moim czołem jak
celuloidowa błonka, zawisło w mokrych rozdarciach wokół
mojego corannego szlaku przefruwania ulicy, tym razem
spóźnionej,
parę minut za późno odbijającej się od podeszew moich
glaniarków, prawa cała i lewa pęknięta, i moje moro
kropkarnie ciemnieje od zjesienniaego lata, które miało być
wiosną, kilkudniowe, w pełni rozwinięte liście drżą pod
chłodnymi łzami szarych nadwieżowcowych zasmuceń
dematerializujących się ku dołowi w tym kapryśnym drobnokropkim
lekceważeniu, betonowe płaszczyzny w kotlinie o ścianach z okien,
którą z ulgą opuszczam przez przesmyk bramy, by wpaść w
jeszcze gorszą rzekę zgrzytającej, drapieżnej stali, nieliczne o
tej porze potwory majestatycznie ocierają się o róg, a na
przeciwległym stadko szarych kur czekających, aż pożre je
czerwony smok, wyłaniający się zza zakrętu w leniwym wygięciu, z
metalicznym krzykiem, w jego brzuchu wciskam się z moim plecakiem w
kąt i z xiążką pod oczy, by jak najmniej potrącały mnie kwasy
trawienne łokci towarzyszy i spojrzeń oczekujących ustąpienia
miejsca bab, bo z mego kąta to ja nie wylezę, wskazówki tak
kosmicznie daleko od złotej kreseczki na cyferblacie ruszyły i te
raz próbują rozerwać błonkę smoły, jaka je przylepia do
miejsca, czuję piekielną giętkość nitek zaklejających fibryle
mojego mózgu, rozpinających się między pseudotwarzami tych
sympatycznych ludzi i magistra na pierwszych zajęciach, wściekłość:
nie wzięłam najważniejszej rzeczy, tej pracy dla profesor B.,
którą wczoraj drukowałam z takim zacięciem naruszając
zacisze domu Barcia, jeżdżenie na jego drukarce i na cierpliwości
pani Kamińskiej, i to leży przy łóżku w szarej kopercie,
zawsze wrzucać wszystko od razu, spóźnię się na francuz
ale muszę po nią do domu, w jedenastkę, plac Rodła i dwójka
odjeżdżająca z przystanku po drugiej stronie ulicy, deszcz
ściekający po smołowatych smugach, omijanie kałuż w biegu od
przystanku i z powrotem, trzy minuty do francuza, docieram do
autobusów, dwie minuty po odjeździe jednego, dwanaście przed
następnym, woda w moim glanie, smołowe nitki między ludźmi w
autobusie, majestatycznie i galaretowato snują się nie dotykając
ich, tylko ja przy każdym ruchu trafiam na nie, przyklejanie się,
szarpnięcie nieskuteczne, wolno sunąca wskazówka walczy z
nimi, ale ja nie mogę się wyrwać, odejść, tup tup po schodach,
Aśka mówi mojemu szalejącemu tętnu: nie ma francuza, więc
znowu chodnik Woja Pola do Sprzymierzonych, ach co za fantastyczne
marnowanie czasu; w tramwaju nie ma miejsca nawet dla smoły, tyle
jest ludzi, w czytelni przebijam się przez staropol, kartki
posklejane smołą, lepią mi się do rąk, odklejam je delikatnie
żeby nie podrzeć, przez wzgląd na pana Janka, bo to jego xiążki
ukochane, xiążki jako takie nie tam konkretnie BN-ka z Kochowskim,
ręce po łokcie w smole, nie dotknąć włosów bo będzie
masakra, wstaję i oparcie krzesła smołą przylepia się do mnie,
Marta pomaga mi je oderwać tak by nie zniszczyć ubrania,
wskazówka
powoli przechodzi na drugą stronę, ale już bliżej niż dalej, a i
tak kosmos dystansu, smoła wylewa się z ust profesor B. i skleja,
niszczy kartki mojej pracy, włazi przez uszy do mojej głowy, skleja
mi oczy, wspinaczka na zajęcia, strumienie smoły spływają po
schodach, grzęzną w nich i są ściągane w dół ich ruchem
moje glaniarki, nitki jak pajęczyny strzępiate między ścianą a
poręczą, coraz cieńsze, ale coraz ich więcej, bo wskazówka
zrobiwszy pół koła teraz je zapętla, zaklejają mi oczy,
uszy i usta, z trudem mówię na zajęciach, i znów
czytelnia, zegareczek na ścianie nad katalogami ma zbyt delikatne
wskazówki, a dzielnie próbuje siekać te nitki,
rewersy
pozlepiane z listą lektur, zeszyt przyklejony do segregatora, pan
Janek pomaga mi odkleić ręce od ławki, ławkę od xiążek, xiążki
od rąk, korytarz sali sto pełny ludzi czekających na wykład,
kłębiące się cienkie jak włosy nitki smoły, pływają
rozdmuchiwane oddechami studentów jak dym papierosowy, tylko
mnie się czepiają, pokrywają warstwą twarz ręce ubranie,
sklejają spódnicę z glaniarkami, sklejają jedno słowo
xiędza Zakluka z drugim, sklejają w bryły nie przechodzące mi
przez uszy, konstruują konstytuują mój strach: nie zdążysz,
kończysz o 18:00, na przystanek pójść parę minut, czekanie
na B do piętnastu, jazda dwadzieścia dwie do Rodła i już jest
18:47, a zanim czwórka, zanim jedenastka, zanim do
Szwoleżerów, a tu możesz nie trafić, zanim znajdziesz ten
budynek, tą salę, xiądz Zakluk kończy, jest 18:52, nie będzie
cię, skoroszyt w plecak, katana w rękę, wybiegam pierwsza, nie ma
cię, nie ma cię na pewno, spojrzenie, smukłość i miękkość na
tle okna, jest przez chwilę smukłość i pokrętna ciemność
wokół
uśmiechu, a po chwili jesteś ciemnoszarym splotem bawełny, końcem
kosmyka, biciem serca, szmerem oddechu, zapachem, ciepłem, czułością
mnie przygarniającą, a z setki wychodzą studenci, nieświadomi, że
znikła smoła i że słońce wzeszło nad Szczecinem, nad
przystankiem, nad tłokiem w jedenastce, nad bieganiem przez Rodła,
nad dwójką, nad kotliną z betonu, nad pudłem wieżowca, i
zatrzymało się na żaluzjach mojego pokoju, choć twilight i
kwietniowy wieczór, i pod jego osłoną znów
kradniemy
światu kilka godzin piękna.
NAJPIĘKNIEJSZE LATA ŻYCIA (II)
-Gdzie mamy iść? |
-Nie wiem. Nie ma ziemi dla zakochanych. |
HŁASKO |
|
Położyłam
się bardzo późno. Na łóżku obok spała mama. Sufit
był bardzo daleko i ginął w mroku. Dom był daleko. To było
daleko stąd. Spałam więc i w środku nocy obudziłam się. Nie
otworzyłam oczu, tylko czułam, c z u ł a
m że z
ucha leci mi krew. Szarpnęłam się więc, poruszyłam głową, i
wtedy krew poleciała mi drugim uchem. Była ciepła, gęsta,
zaklejała całe ucho... I p o c z u ł a m, że
krzyczę
"mamo!" ale nie słyszałam tego. Zapadałam się w głąb
głowy. I wtedy obudziłam się naprawdę.
"Nie możesz spać sama" - pomyślał.
-Było ciemno - mówiła dalej - i pomyślałam: a jeżeli
kiedyś umrę we śnie, z daleka od ciebie? Nie mogę spać sama.
-Nie możesz
spać sama - powiedział.
Kaloryfer uczelnianej ubikacji zabarwiał przyklejone doń powietrze
i ich plecy wymuszoną namiastką ciepła. Ściany w nieokreślonym
kolorze ociekały wonią chloru, nikotyny i fekaliów.
Przytuleni ramionami, jedli odwinięte z papieru kanapki z razowca z
twarogiem.
-Który
to już dzień z
rzędu drugie śniadanie jest naszym obiadem i kolacją? - Thalionwen
zmarszczyła czoło, oparte o nasadę dłoni; wewnętrzny bunt
błysnął w jej oczach. - Ty nie możesz się tak odżywiać. Może
jednak pojedziesz na chatę na obiad.
Morisil
nie musiał odpowiadać słowem ani gestem. Pytanie było retoryczne.
Wiedział dobrze, że ona - najprościej - martwi się o niego, i
dlatego nie urażało go posądzenie, że mógłby chcieć
rozstać się z nią z powodu... j e d z e n i a.
-Chodź, popracujemy jeszcze, zanim zamkną.
Wypełzłym korytarzem powlekli się w stronę czytelni.
Wyszli ostatni
i klucz przekręcił się za
nimi. W milczeniu wkroczyli w drżący szklanym lodem mżawki
listopad. Ciężki poblask latarń przyklejał się do mokrego
asfaltu, do drutów tramwajowych, do dachów
rozchlapujących go samochodów. Minęli bramę.
-Dokąd teraz?
Tramwaj kusił
ciepłem i
suchością. Ale wewnątrz było dużo istot patrzących innym
podejrzliwie na ręce, na oczy, istot śledzących każdy
nieunormowany ruch, każdy nieprzepisowy gest, każde mrugnięcie
spoza porządku dnia. Istot gotowych iść zgodnie razem tylko w
jednym kierunku - w stronę Niestatystycznego, by to zdeptać i
rozproszyć w niebyt. One były w stanie zabijać - za inną fryzurę,
inne zainteresowania muzyczne, za zawód rodziców
-
osobniki swego gatunku, a tym bardziej...
Thalionwen rzuciła kątem oka na stojącego opodal mężczyznę, i
dyskretnym ruchem poprawiła włosy przy uchu Morisila.
- Ten gość - szepnęła. - Podejrzanie ci się przygląda. -
Chłopiec odczekał parę chwil i, błądząc wzrokiem, niby
przypadkiem spojrzał w tamtą stronę.
- Hm,
powinno być w porządku. Nie zapomniałem posmarować.
-To dobrze. Ale wiesz. Jeśli to w którymś momencie
przestanie działać? A my nie wyczujemy tego? A poza tym oni mogą
mieć coś, co pozwoli im widzieć mimo tego. Wysiądźmy na tym
przystanku.
Tramwaj
zatrzymał się. Jedni
ludzie niechętnie wracali do mokrej chłodem ciemności. Inni
chciwie wskakiwali w ciepłą przestrzeń. Zadźwięczał
ostrzegawczy dzwonek - Morisil i Thalionwen skoczyli ze stopni, a
drzwi zatrzasnęły sie za nimi. Facet został w środku.
-Nie zdążył.
Skrzyżowanie
migało
światłami, latarniami, neonami, szyldami. Wokół ronda wiły
się, plątały, gniewnie błyskając reflektorami, warcząc na
siebie sznury stalowych kałamarnic. Wyrzucał je mrok, by na chwilę
zaistniały w sztucznym świetle - jako odbłysk neonu na
naskórku
lakieru jedynie - i rozpraszały się po drugiej stronie w
błotnistej, lodowatej ciemności.
Kompaktowe
świetlówki wystaw nęciły - wejdź, popatrz, nie myśl
długo, zostaw tu to co zyskałeś dając w zamian życie, bezcenne
godziny i dni z nielicznych dni twojego życia, zostaw tu kawałki
życia, a wynieś to, co zachwalają wargi dżdżownic
- - szmatka bodybalsam megabass -
Quare
adpenditis argentum non in panibus?
Dlaczego płacicie za to, co
nie jest chlebem, pytał prorok Hebrajczyków.
Ale szklane drzwi były w większości juz pozamykane, tylko
świątynie piwa i frytek stały jeszcze otworem. Tam też można
było - za chwile spędzone bez opluwania przez lód mżawki, w
cieple ciężkim od dymu i przekleństw, za symboliczną herbatę z
torebki - zapłacić. Mogliby nawet coś zjeść - coś ciepłego, po
całym dniu pracy o paru kromkach z serem - i zostawić tyle
srebrnych kółek, ile zazwyczaj wystarcza im, żeby w
górach
przeżyć trzy dni... za dach, za dym, za kwaśny uśmiech kelnerki.
Non in panibus.
Kałuże wciskały
się przez
szwy butów, mżawka - przez ramiona kurtek, zimno - wszędzie.
Minęli parę ulic. Chłód zbierał się na ich plecach, co
parę chwil odruchowo strząsali go gwałtownym dygotaniem.
-Przepraszam, że nie możemy iść do mnie - przejeżdżające
samochody zagłuszały sz ept. - Wiesz co mi ojciec rano powiedział?
Stara śpiewka na stary temat. Powiedział, że zanim ty skończysz
studia, to jeszcze ładnych parę lat, i on nie ma żadnego interesu
w tym, żeby mu się ktoś szwendał po mieszkaniu przez te lata.
-Wiesz. To jego
mieszkanie. - To nie był
głos
usprawiedliwiania, ale ratowania swojego nieegoizmu, chęci
niewadzenia nikomu. Głos pokory nie poddającej się bez walki.
-No i co? Wyobraź sobie taki układ - ja pracuję i utrzymuję
chatę, a on jest na cienkiej emeryturze. I to dawałoby mi prawo do
wyrzucania jego znajomych? Moralność nie miesza się do kwestii
administracyjnych. Czy ja jestem darmozjadem? Jedn i pracują, inni
się uczą. W akademiku można przyjmować kogo się chce, a u
tatusia? On się stresuje, że jak ktoś u mnie jest, to on nie może
chodzić po chacie w samej podkoszulce. To jest jego ból.
Milcząco zgodni, poszli w kierunku dworca. Morisil kątem oka
zauważył jakiś ruch w mroku pobliskiej bramy. Mężczyzna rzucił
na nich okiem raz, drugi, odwrócił się w mrok, przyciskając
coś do ucha. Krótkofalówka? Obława? Chłopiec
ostrzegawcz ościsnął rękę towarzyszki. Ona też coś spostrzegła
- drgnięcie firanki w oknie po drugiej stronie ulicy. Za sąsiednią
szybą ktoś przyglądał się im przez żaluzje. Skręcili więc
gwałtownie w najbliższą uliczkę, potem w następną i w następną
. Nikt nie szedł za nimi.
-Boję się, czy
wystarczy nam maści - powiedział Morisil. Jeśli skończy się
przed następnym zaćmieniem... Wiesz, podobno to będzie ostatnie.
Już potem ma nie być zaćmień Xiężyca.
-Jak to? Skończą się?
-Tak. A skoro
zaćmień
może zabraknąć, to ich siła też może nie być taka, jak kiedyś.
Nie wiem, czy ta maść jest coś warta, albo następna, czy będzie.
Poczekalnia,
bezludna niemal, nie była
nawet
aż tak strasznie obskurna, ale niewątpliwie nowe ławki i niedawno
odmalowane ściany już niedługo pokryją się rysami, śladami
butów, wydłubanymi inicjałami i brudem - ohydnym, lepkim,
tłustym, ludzkim brudem niemytych rąk. Czerwony na twarzy, cuchnący
spirytusem tęgi chłopak drzemał na siedząco. Szybko przebierając
obnażonymi nogami przeszła do wyjścia ostro umalowana dziewczyna o
utlenionych włosach. W ciszy wskazówka ściennego zegara z
głośnym chrzęstem przeskoczyła na następną kreskę. Drżąca
jeszcze z zimna Thalionwen popatrzyła na zegar, a potem na chłopca
przy niej. Dobry Panie, pomyślała. Maleństwo. Za co ty to
cierpisz. Uczymy się aż zamkną czytelnię, a potem nie mogę nawet
dać ci jeść. Nawet koty dostają jedzenie co dzień. I teraz
godzina, dwie, trzy razem; razem - i nie razem, obok siebie, bo słowo
bardziej szczere nie może tu nawet przejść przez usta, bo obije
się o uszy i oczy tych wokół i upadnie w błoto, i oplują
je... A potem ty pójdziesz do siebie, ja do siebie i
pół
nocy będziemy się męczyć, nie śpiąc, tęskniąc."
Morisil przymknął zmęczone powieki, półśpiewnie szepcząc:
-I ciągle dal,
za dalą dal...
-Zawieje śnieżyce i żar i kurz... - Thalionwen podchwyciła
melodię, nawet tu pachnącą gwiazdami i ogniskiem.
-I nie wiem nawet już... czy tam gdzieś będzie kres... Czy to się
kiedyś skończy, to uciekanie, to chowanie się po bramach, to
lękliwe czekanie, kto odbierze telefon, to poświęcanie rozsądku
na rzecz ducha, te mamine rady: 'to niech jedno idzie do siebie, a
drugie do siebie, przecież każde z was ma dom', te czarne widma,
które czyhają na nas za narzuconymi nam przez świat ludzi
extremami, ten strach o pięć minut spóźnienia, bo
samochody, bo stalowe koła tramwajów, bo chłopcy nie mający
na wódkę - a mający noże, ten strach gdy dojrzewająca noc
wyrywa ją moim oczom, zabiera mnie jego uszom, i nie wiadomo, co cię
spotka za rogiem w dzielnicy tej straszliwej, i jak długo jeszcze
ciemność będzie wchodzić między nas, ile jeszcze życia, jak
długo jeszcze oni będą kraść mi ciebie...
-Wiesz maleństwo? Weźmy ślub. Dzisiaj. - Chwila ciszy. - Naprawdę
tak myślę, to znaczy nie myślę, ale takie mi przyszło
natchnienie. - Chwila ciszy.
-Nie poczekamy
do
wakacji?
-Powiedz... Czy
damy radę żyć tak
dłużej, choć jeden dzień dłużej, nie wiedząc, czy to nie jest
ostatni dzień naszego życia? Tak byśmy należeli do siebie do
końca. Oni nie mieliby już prawa nas rozdzielać. I tak będą to
robić, ale nie będą mieli prawa... Zresztą... Może w ostatniej
chwili coś zmienią i nie będzie wakacji? Przecież mogą. Skoro
nie będzie już zaćmień Xiężyca, to mogą odwołać i wakacje.
Zegarek
dworcowy wskazywał niecałą
godzinę
do ostatniej Mszy. Wybiegli więc z poczekalni. Na progu listopad
spoliczkował ich deszczem... ale biegli dalej. Kałuże
rozbryzgiwały się pod protektorami glaniarków.
Wieczorną Mszę odprawiał proboszcz. Spiął spinaczem wyjęte z
kartoteki dokumenty i mogli oboje stanąć przed nim. Krople wody
kapały im z włosów na kurtki, z kurtek na posadzkę. Było
cicho - płomyki świec drgały na ścianach. I zniknęły - i
zniknął xiądz i nawet ołtarz - uskrzydlone gwiazdy zawirowały
wokół nich i zniknęli nawet oni sami - dwie dusze, jak dwie
łzy uronione na przytulone skronie złączyły się - stały się
jedno - stały się sobą - - i Kosmos rozświetlił je swym
światłem.
Pod daszkiem za
drzwiami Kościała
zatrzymali się na chwilę.
-I gdzie teraz?
Mżawka
rozmazywała kontury świata, jakby
ścinając na lód światło na krawędziach. Kurtki i buty
przemokły już zupełnie, szelki szkolnych plecaków wpijały
się w r amiona. Ruch miasta zamierał. Coraz rzadziej musieli umykać
przed wachlarzami rozbryzgów spod opon. W cichszej uliczce
pod
schodami do jakiegoś budynku zauważyli dużą wnękę.
- Maleństwo. Może urządzimy tu mieszkanko. Przykręcimy do ściany
kran... do kartonu po "Ramie" włożymy jakiś wyrzucony
kineskop... I będzie śliczne mieszkanko, ze wszystkim jak trzeba.
-Nie, nie chcę,
chcę domu... Domu tam,
gdzie
drzewa tak miękkie, tak miękkie... ze wystarczyłoby skoczyć i
popłynąć, na rozłożonych rękach w dół, i spocząć na
nich jagodowym snem.
-Ej ty! Pancur!
- Szybkie
kroki z tyłu. Pięciu. Zwarty krąg czarnych, nadętych kurtek.
Ostrzyżone głowy. Jesteś punkiem? - Trzyma w ręku nożyczki. - Ja
cię oduczę tego! - Inny chwyta Thalionwen za ramię. Morisil rzuca
się w jego stronę, ale powstrzymuje go wymierzona w brzuch pięść.
Włosy popłynęły z deszczem, upadły na betonowe płyty. Śmieją
się, patrząc na leżącego chłopca. Naraz jednemu z nich zabłysły
oczy.
-Patrzcie -
krzyknął, mimowolnie
cofając się z obrzydzeniem - spójrzcie na ucho!
"Nie działa - przemknęła myśl w głowie dziewczyny. - Czar
przestał działać. Widzą wszystko."
-To elfy!
-Parszywe
nieludy!
-Pilnujmy ich, trzeba ich żywych wziąć na komisariat... Że też
to się jeszcze lęgnie po śmietnikach!
-Tak
bezczelnie łażą w środku miasta...
Morisil
powoli wstawał. Nie wyprostował się. Zgięty, uderzył jednego z
nich głową w żołądek. Thalionwen podcięła nogi drugiemu obok.
Skoczyli ponad leżącymi i błyskawicznie zniknęli za rogiem. Tamci
pozbierali swoich i pobiegli, próbując ich dogonić, ale na
próżno. Ktoś kiedyś napisał, że elfie nogi są szybsze od
ludzkich. Może dlatego. Może.
Nie słysząc
już dzwonienia podkutych butów o bruk, Morisil i Thalionwen
zatrzymali się w jakiejś bramie. Objął ją, przytuliła głowę
do jego piersi. Serca im łomotały, ciężko chwytali oddech. Za
którym rogiem, za którym zmierzchem czeka śmierć?
-Już
późno. Trzeba wracać.
Szare ściany odbiły błotniste echo przejeżdżającego samochodu.
Światło latarń wyciekało przez zawilgotniałe szkła na brudne
słupy, na beton chodnika, zamarzało na ślepych szybach. Deszcz
mrużył kałuże miliardami kółeczek.