Ten szkic ukazał się w 2002 roku w Szczecińskim Dwumiesięczniku Kulturalnym Pogranicza
pacyfka monika anna maria pogoda

pac

pacyfka

Sfilmować marzenie
O ekranizacjach Wiedźmina, Harry'ego Pottera i Władcy Pierścieni


Przekłady są jak kobiety. Wierne nie są piękne, piękne nie są wierne.
Szczególnie trudno jest przekładać na obraz i dźwięk to co żyło dotąd w słowie - i w wyobraźni zakochanych czytelników.

A jednak kino sięgnęło po Wiedźmina, Harry'ego Pottera i Władcę Pierścieni - i odważyło się nadać kształt filmu książkom, które dla rzesz ich fanów są przedmiotami kultu - czego wyrazem są fankluby, zloty i spotkania, strony internetowe, systemy RPG oparte na fabule i postaciach z xiążek i tak dalej.

TEZA
Ze zrozumiałych przyczyn krąg wielbicieli prozy Andrzeja Sapkowskiego ma zasięg ograniczony do naszego pięknego kraju. Dwa tomy opowiadań i pięciotomowa saga znalazły tysiące nabywców i entuzjastycznych wielbicieli, którzy zareagowali na wieść o rychłej ekranizacji sceptycyzmem i powątpiewaniem. Pierwszą burzę wywołał pomysł obsadzenia w głównej roli Michała Żebrowskiego, który kojarzył się z zakochanymi rycerzykami z serii bogoojczyźnianej, Tadeuszowsko-Skrzetuskiej. Ja osobiście byłam dużo spokojniejsza, gdyż, w przeciwieństwie do czytelników młodszego pokolenia pamiętałam role Żebrowskiego w Teatrze Telewizji, gdzie jeszcze jako student PWST zagrał Konrada w Dziadach i jeszcze wcześniej Kordiana. Były to znakomite kreacje, ufałam zatem, że aktor ów poradzi sobie z postacią Geralta z Rivii, targanego wewnętrznymi sprzecznościami, szlachetnego bojownika o dobro rodzaju ludzkiego, zagubionego w świecie i nie rozumianego przez społeczeństwo, nieszczęśliwego w tragicznej i niespełnialnej miłości (brzmi jak z podręcznika do romantyzmu, nieprawdaż?). Fani zaś uciszyli się, gdy opublikowano zdjęcia z planu ukazujące wspaniałą charakteryzację. Z lekturowo-szkolnego, superprodukcyjnego, gładkolicego pana Tadeusza aktor przeistoczony został w niedogolonego długowłosego dzikusa z paskudną szramą na twarzy - ach, cudo.

    Twórcy filmu zdecydowali się na oparcie scenariusza na opowiadaniach, i to nie na wszystkich. Bardzo mądry pomysł, bo pięciotomowa saga obejmuje materiał na przynajmniej trzy pełnometrażowe filmy. Na tym, niestety, dobre pomysły skończyły się. Z opowiadań należało wybrać kilka powiązanych ze sobą nie tylko postacią głównego bohatera. W trzech z istniejących czternastu (Kwestia ceny, Miecz przeznaczenia, Coś więcej ) pojawia się wątek królowej Calanthe i jej wnuczki Ciri, logicznym wyborem zatem było uwzględnienie tychże wątków. Ale nie można było przecież stworzyć filmu bez dogmatycznie koniecznych bożków: Gołego Biustu, Sieczki na Miecze i Straszliwego Potwora. Zatem należało włączyć do scenariusza historie o smoku (Granica możliwości), o Blaviken (Mniejsze zło) i o Yennefer. Czarodziejkę udało się upchnąć razem ze smokiem, aczkolwiek kompresja, jakiej uległ ów wątek, doprowadziła do reductio ab absurdum - w zasadzie nie dowiadujemy się nic o przeszłości Yennefer i jej związku z Geraltem, poza tym, że kiedyś leczyła go z rany (to białe to chyba bandaż) i po odzyskaniu sił wiedźmin spożytkował je na to, by łoże boleści wraz z sanitariuszką przekształcić na łoże rozkoszy. Ich problemy interpersonalne, przejawiające się w dalszych rozmowach, sprowadzają się do faktu, że Yennefer nie mogła znieść lęku, czy Geralt wróci z pracy czy nie - skoro wykonuje tak niebezpieczny zawód. Nie chciała być żoną policjanta, po prostu. Po prostacku, rzec można.
    Uproszczenia materii emocjonalnej nie kończą się na tem; scenariusz pomija całkowicie historię odnalezienia Ciri przez Geralta w Brokilonie, lesie driad. Bez tej części ich wspólnej historii nie sposób nie tylko zrozumieć, ale nawet dostrzec ich głębokiej więzi uczuciowej. W filmie miłość Wiedźmina i dziewczynki zaczyna się od i ogranicza się do rzucenia przez Ciri w Geralta śnieżką na podwórcu przed klasztorem Melitele.
    Poszatkowane epizody scenarzysta usiłował uspójnić przez rozbudowanie i wplecenie pomiędzy inne wątku Renfri zwanej Dzierzbą, i stworzenie nowej postaci wiedźmina renegata, Gwidona, którego rozdmuchano z przelotnie pojawiającego się w Głosie rozsądku rycerza zakonu Białej Róży, Falwicka. Aby udramatyzować zaginięcie Ciri, dodano tu intrygę z porwaniem jej przez ludzi cesarza i wyrżnięcie kapłanek Melitele przez bandę Renfri. W ten sposób oszczędzono zaś Geraltowi moralnych rozterek, związanych z posiekaniem na kotlety mielone Dzierzby i jej ludzi w Blaviken; wprawdzie nie wiedział o tym, kto puścił z dymem chram, ale pewnie wyczuł to wiedźmińską intuicją, podobnie jak Falwick, ex-wiedźmin, przy pomocy tej samej intuicji antycypuje, że Geralt owej sieczki dokona. W tym duchu nazywa go "rzeźnikiem z Blaviken" na ponad pół filmowej godziny przed dokonaniem rzezi. Takimi kiksami kończy się bezmyślne przepisywanie dialogów z książki; należało je przepisywać natomiast w innych miejscach (do czego jeszce powrócę).
    Po pierwszym obejrzeniu film robi wrażenie chaotycznego zlepku wydarzeń, o mglistych wzajemnych związkach i pozbawionych jakiejś głównej osi, ramy czy innego szkieletu kompozycyjnego. Jakby to powiedział Yarpen Zigrin, nie trzyma się kupy. Tylko część odpowiedzialności za ów stan rzeczy zrzucić można na producentów, którzy w ostatniej chwili zdecydowali się skrócić film z trzech godzin do dwóch, siekając fabułę do tego stopnia, że autor scenariusza, Michał Szczerbic, wycofał swe nazwisko z czołówki filmu, gdyż przerażony efektem stwierdził, że nie będzie firmował takiej rąbanki.

Odpowiednie dać rzeczy słowo

    Jedną z mocniejszych stron prozy Andrzeja Sapkowskiego są mistrzowskie dialogi, skrzące się od humoru i precyzyjnie oddające charakter postaci. Scenarzysta jednak wysilił się na własną radosną twórczość na tym polu, myśląc może, iż niewykazywanie inwencji i kreatywności nie przystoi w naszych czasach. Tymczasem nie jest ujmą i dyshonorem przepisać dialog, jeśli jest on dobry, i jeśli oczywiście nie mamy na celu plagiatu, lecz przekład sztuki słowa na sztukę filmową, która również słowem się posługuje. Tym bardziej że, jak pouczał nas dość długo miłościwie nam panujący Postmodernizm (do którego orszaku zaliczać Sapkowskiego raczyła Krytyka), nihil novi sub sole i nie da się napisać nic, co już wcześniej nie zostałoby napisane. Zatem, dialogów trafnych w filmie mamy łącznie dwa, (słownie: dwa), i to są właśnie te wstydliwie przepisane. (Nenneke do Taillesa, który rzucił rękawicę: "podnieś to synku, tu nie wolno śmiecić" i wiedźmin do kota: "kici, kici... ja też cię nie lubię, żartowałem").[1]
    Te, których nie przepisano, pojawiły się w uproszczonej bądź spłyconej formie. A dialogi dopisane przez scenarzystę są po prostu żenujące, czasem do bólu.
    Egzemplifikacja do dwóch tez powyższych:
    Opowieść Jaskra o pojawieniu się smoka. Skrócono ją i dookolne dialogi, a to przepyszny text. W filmie: "nie minęły dwa pacierze", w książce: "Nie minął czas, jaki wprawnemu mężczyźnie zajmuje rozsznurownie damskiego gorsetu". Film: "Usypaliśmy im zgrabny kurhanik", książka: "Usypaliśmy im potem mały, ale cieszący oko kurhanik". Film: "Cny Smoku!", książka: Ej, ty tam! Smoku chędożony!" (to smok odpowiada "cny heroldzie!"). Film: "To nie jest smok, którego tropimy, który siedzi na skarbie. Po co nam on?" Książka: "To nie jest smok, którego tropimy, który siedzi w jamie, na kruszcu i klejnotach. Ten tu siedzi na rzyci jedynie. Po cholerę nam on?" (Ach, ta przaśna i staropolska, sapkowska rzyć, jak mi jej brakowało. Ani jednej rzyci w całym filmie. A tymczasem Sapkowski bez rzyci jest jak, nie przymierzając, rycerz bez blizny.)
     Dowody na poparcie tezy drugiej: Patetyczne rozmowy Calanthe z córką: "Chciałam otworzyć przed tobą serce, ale ty nigdy nie miałaś czasu! Byle dzieciak na podgrodziu więcej ma ciepła i miłości niż ja!" Na koniec królewna tłumaczy jak krowie na rowie: "Ja jestem... ja będę miała dziecko".  Podobnie łopatologicznie musi tłumaczyć królowi Niedamirowi wiedźmin, że smok pragnie pokoju, choć mógłby wszytkich spalić ogniem w jednej chwili.
    Najzabawniejszy z textów wypowiedzianych przez Wiedźmina:  "Mam powody, by przypuszczać, że Pavetta i Duny żyli jak mąż z żoną. I że Pavetta nie jest panną".
   

    Klejenie w bezkształtne ciągi poszatkowanych epizodów i okaleczanie dialogów to nie wszystkie grzechy scenariusza. Wątki, które zachowano, poprzekręcane zostały w dziwaczny sposób, odbierający im dynamiki (przez rozciągnięcie) bądź zrozumiałości (przez skrócenie).
    Rozgrywka pomiędzy Jeżem z Erlenwaldu a królową Calanthe, gra, w której stawką była ręka królewny, w opowiadaniu "Kwestia ceny" została przez Sapkowskiego splątana i rozplątana jak w najpiekniejszej tragedii greckiej - z zachowaniem jedności czasu, miejsca i akcji, przy czym narrator nie jest wszechwiedzący i nic tu nie ma do wyjaśniania - wszystko rozgrywa się dialogach i czynach. To fabularny majstersztyk, w którym autor mistrzowsko buduje napięcie, poprzez nawarstwianie zagadek i dodawanie odpowiedzi, które rodzą nowe pytania - aż do rozwiązania w efektownym finale. W filmie rozciągnięto tę sprawę na pozbawiony napięcia długotrwały ciąg zdarzeń - widać scenarzysta uznał, że widzowie są zbyt tępi, by zrozumieć tę historię, jeśli przedstawi się ją tak, jak w książce. Trudno.
    Niezrozumiałości jest dużo więcej niż łopatologii. Pierwszą są wspomniane już więzi między Geraltem a Yennefer bądź między Geraltem a Ciri; jeśli ktoś nie zna xiążki, to nie wiem, czy pojmie, na czym polegał problem Yennefer i po co potrzebny był jej smok. Nie wiem także, czy widz nie znający opowiadań domyśli się, że smok i Borch Trzy Kawki są tą samą osobą (w końcu złoty gad znika w chmurze ognia, a na jego miejscu pojawiają się: Borch, jego Zerrikanki i niosące ich wierzchowce, czyli aż sześć istot). Nie jest jasno powiedziane, że Yennefer jako czarodziejka nie może mieć dzieci, a bardzo chce je mieć (dzięki lekom ze smoczych tkanek). Zamiast tego mamy histeryczną obronę smoczątka przez nią, co ma chyba pokazać jej instynkt macierzyński (ciekawe, tatusia chciała utrupić, a synka nie pozwala, bo "To jest dziecko!!!". Może chce go sobie wyhodować na dorosłego smoka i wtedy?)
    Dialog zamykający ten wątek, kiedy  Geralt pyta Borcha, czy umie czytać w myślach, a potem Yennefer oświadcza, że ona też umie, jest niezrozumiały nawet dla Sapkofanów; żeby dojść, o co tu chodzi, trzeba umieć czytać w myślach (scenarzysty). A wystarczyłoby parę wymownych spojrzeń Geralta na czarodziejkę, by pokazać nam, o czym on myśli (jeżeli myślał o tym, o czym myślę, że myślał).
    Na marginesie dorzucę, że plastikowe smoczątko jest w sposób niezamierzony najśmieszniejszym detalem w filmie. Idiotyczne nie do opisania.
     

"Czy halla tronowa Cintry to karczma?" 
   

    Sapkowski potrafi malować słowem - kilkoma pociągnięciami pióra tworzy wymowne obrazy i wprawia je w ruch bądź zatrzymuje. Podam przykład:
    "Stół siejąc dokoła zastawą i jadłem, wznosił się wirując, ciężkie krzesła latały po halli roztrzaskując się o ściany, łopotały, wzbijając tumany kurzu, gobeliny i arrasy. Od wejścia słychać było łomot wrzask i suche trzaski drzewców gizarm pękających jak patyki.
(...)
    Pavetta wyła. Obracając się, cięła krzykiem jak batem wszytko i wszytkich. (...) Na oczach Geralta wielkie srebrne naczynie do sosu, rzeźbione w kształt wielowiosłowej nawy z zadartym dziobem, zwaliło z nóg probującego umykać wojewodę o trudnym do zapamiętania nazwisku. Z powały cichutko sypał się tynk. Pod powałą krążył stół, rozpłaszczony na nim Crach an Craite miotał w dół ohydne przeklenstwa.
    Geralt doczołgał się do Myszowora, obaj przypadli za górką, ktorą licząc od dołu, tworzyli Paszkot ze Streptu, beczułka piwa, Drogodar, krzesło i lutnia Drogodara.
    -To czysta, pierwotna Moc! - wrzasnął druid, przekrzykując harmider i łomot. - Ona nad tym nie panuje!
    -Wiem! - odwrzasnął Geralt. Spadający nie wiadomo skąd pieczony bażant, wciąż z kilkoma pręgowanymi piórami tkwiącymi w kuprze, wyrżnął go w plecy.
    (...)
    Dookoła padał ciężki deszcz talerzy i resztek jadła, eksplodowały w zetknięciu z posadzką kryształowe karafy. (...) Krzycząc dziko niby wielki głuszec przeleciał nad ich głowami kasztelan Haxo. Ogromny łeb gotowanego karpia rozbryznął się się na piersi Geralta, na złotym polu, niedźwiedziu i pannie z Czteroroga. (...)
    - Cuach op arse, ghoul y badraigh mal an cuach - powtarzał Crach an Craite, plując krwią płynącą z przegryzionej wargi.
    - Opanuj się, Crach - powiedział z wysiłkiem Myszowór, otrzepując przód ubioru z gryczanej kaszy. - Tu są kobiety.
    - Medyka! - krzyknął cienko Windhalm z Attre, schylony nad Rainfarnem.
    - Wody! - wołał jeden z braci ze Streptu, Dzirżygórka, dusząc własnym kaftanem tlący się gobelin.
    - I piwa! (...)"
Czytając, widzę, słyszę, daję się porwać i pomimo dramatyzmu sytuacji zaśmiewam się. Nie trzeba wielkiej siły imaginacji, by wyobrazić sobie, jak możnaby sfilmować tę scenę. Efekty specjalne, które trzebaby zastosować, nie wydają się być szczególnie skomplikowane. Ot, trochę latających przedmiotów, migoczący ogień pochodni, prosta sprawa. Tymczasem: halla tronowa Cintry wygląda jak remiza strażacka, goło i obskurnie, ciasno i skromnie. Ani jednego arrasu, na stołach niemal pusto, a zamiast fruwających mebli i nakryć - odskakujące z kufli pokrywki i jakiś małe wodotryski z kielichów. Może budżet filmu był zbyt dziurawy, by tłuc kryształowe karafy na tę okoliczność. (Och, jak pięknie, migocząc, rozpryskiwałyby się, wirujące w zwolnionym tempie odłamki, ach, ach...) Brak tu jakiejkolwiek dynamiki, po prostu płakać się chce, że można było tak nędznie pokazać, tak sfuszerować tę scenę. Więcej expresji, ruchu i wyrazu można zobaczyć na byle teledysku dowolnych kręcizadków na kanale Viva.
    

    Walki na miecze - z potworami i ludźmi - są niewiele lepsze. Potwory cyfrowe są ewidentnie cyfrowe, a bestie lateksowe - do bólu lateksowe (takie straszydełka, tylko mniejsze, można za parę złotych kupić na promenadzie w Międzyzdrojach). Smok - niczym z gry komputerowej - jest jednak bardzo ładny, choć nie tak ładny, jak w opisie Sapkowskiego. (Szkoda tylko, że na początku mówi kompletnie niezrozumiale, coś w rodzaju "ghrrr bhrrbr")
    Wiedźmin to nie tylko mistrz magii, ale przede wszystkim miecza - a Sapkowski to nie tylko mistrz dialogu, ale i narracji. Walki opisane przez niego nie tylko zatrzynują oddech - one jawią się przed oczyma duszy mojej - "Kły błysnęły oślepiającą bielą. Geralt skoczył. Każdy ruch, każdy krok jaki należało teraz wykonać, był wyuczony, nieunikniony, automatyczny i śmiertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich kroków przedtem, kończy się na lewą nogę mocnym, zdecydowanym stąpnięciem. Skręt tułowia, ostre, zamaszyste cięcie. Zobaczył jej oczy. Nic już nie mogło się zmienić. Usłyszał głos. Nic. Krzyknął, by zagłuszyć słowo, które powtarzała. Nic nie mogło. Ciął.
    Uderzył pewnie, jak setki razy przedtem, środkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuując rytm ruchu, zrobił czwarty krok i półobrót. Klinga, pod koniec półobrotu już wolna, sunęła za nim błyszcząc, wlokąc za sobą wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne włosy zafalowały rozwiewając się, płynęły w powietrzu, płynęły, płynęły, płynęły...
    Głowa upadła na żwir.
    (...)"
    

    Jak natomiast sprawa wygląda w filmie? Zacznijmy od walki Eycka van Denesle ze smokiem. Z niewiadomych przyczyn rycerz wyhamowuje przed przeciwnikiem, po czym zaczyna kręcić się w kółko i pozwala się zwalić z konia. Machnięcie ogonem i Eyck leży.
    Kiedy Geralt dobywa miecza, niezależnie od tego czy rąbie ludzi czy potwory, kamera pokazuje głównie takie zbliżenia, żeby nie było zbyt dobrze widać, co siecze ani jak to robi. Jeśli już widzimy cokolwiek z większej odległości, przeciwnicy lecą na wiedźmina trzymając swą broń dokładnie tak wysoko, by mógł ich bez problemu przekłuć. Robią to oczywiście bezładnie, pojedynczo, żeby nie miał najmniejszego problemu z zarżnięciem ich po kolei. Łucznicy uciekają w popłochu, gdy Geralt odbija w locie dwie wypuszczone w jego stronę strzały. (Ja to widzę, czy wiem z książki, że on odbija strzały w locie?) Zupełny brak dynamizmu i napięcia. Nie znam się na walkach Wschodu, ale ze współpracy z Jackiem Wysockim i jego Szóstym Danem został wiedźminowi niewątpliwie ajkidocko-karatecki sposób wypuszczania powietrza z płuc i natchniony wyraz twarzy podczas przebijania przeciwników.
        Trzeba jednak oddać sprawiedliwość autorowi zdjęć Bogdanowi Stachurskiemu - pięknie rozegrano światło w scenie starcia z Renfri na rynku w Blaviken, naprawdę wspaniale plątało się ono we włosy Geralta i jego przeciwniczki, podobnie ślicznie wyglądały trzciny na bagnach, na których wiedźmin usiekł potwora. Sceny w plenerach są w ogóle dużo lepsze niż te we wnętrzach. Krajobrazy Sudetów udowadniają, że nie trzeba szukać tła na antypodach, by pokazać piękny pejzaż. Tutaj spisano się na piątkę z plusem. Natomiast zamek królewski w Cintrze, chram Melitele, wieża Stregobora - wyglądają mrocznie, surowo, przaśnie i chędogo. Nie tajemniczo - obskurnie raczej. Może to celowo stworzono taką koncepcję. Może tak miało być. Może to właśnie jest nowatorswo, na tle kultury reklam i wiedoklipów, z ich żywymi i ruchomymi kadrami innowacją artystyczną ma być kadr statyczny, nudny, nieciekawy i niewyraźny. W którym ani światła, ani kontrastu, ani ruchu, ani perspektywy, ani głębi ostrości. Może to umyślny manifest-protest przeciwko estetyce billboardowo-teledyskowej. Ale oglądając biało-czerwono-czarne stroje na tle gołych, szarych ścian w pewnej chwili opadło mnie wrażenie, że oglądam Krzyżaków Forda. W tym momencie padły słowa "Zarządzam Sąd Boży!"
    Jedna z walk została pokazana bardzo ciekawie, choć w zupełnie inny sposób. Mówię o pojedynku Taillesa z wiedźminem, któremu "dla wyrównania szans" zawiązano oczy, a rycerzyk nie mógł nawet w niego trafić. Piękne, zabawne i niebanalne. Jedyna udana inwencja w całym filmie. Szkoda tylko, że nie ma tam komentarza krasnoluda Dennisa Cranmera: "Blizna dla rycerza to zaszczytna pamiątka, powód do sławy i chwały, której tak życzyła mu kapituła. Rycerz bez blizny to kutas, nie rycerz". Krasnoludy pokazane są swoją drogą fatalnie - tylko w półzbliżeniu, obok ludzi, po prostu stojących na skrzynkach. Czy Yarpen Zigrin i jego smokobójcy są krasnoludami, nie wiem, bo ani różnicy wzrostu, ani bród gęstszych, ani brzydkich wyrazów dopatrzyć się u nich nie sposób. Kiedy zaś Geralt spotyka elfów, mają oni długie włosy, by nie było widać, że nie dorobiono im spiczastych uszu.
   Na dobicie dodam, że scena omal-nie-spadnięcia Geralta i Yennefer nad przepaścią jest również niezbyt mrożąca krew w żyłach i oddechu nie zatrzymuje - tej przepaści nawet za bardzo nie widać, co przecież można było osiągnąć przez pionowo-strome ujęcia, skróty perspektywiczne z wiszącymi na pierwszym planie i głębią przepaści w tle, jakieś spadające-wirujące przedmioty, ktorych los za chwilę podzielą ludzie, których życie zawisło na lejcach... Ech, marzenia.

    W każdym razie, najgłębsze estetyczne wrażenie z całego filmu pozostawia... puszczony przed seansem trailer Władcy Pierścieni .
 

Bez charakteru

    Krasnoludom odebrano ich specyfikę rodzajową, parlamentaryzując ich język (szkoda, że w tym samym czasie w naszym parlamencie stało się dokładnie odwrotnie). Zerrikanki wyglądają dość koszmarnie, opalone jak "laski dresiarzy" (można było zaoszczędzić na solarium!), a nawet rozebrane do stroju Ewy są niezbyt atrakcyjne. W każdym razie śmiałość scen z obnażonymi niewiastami została zachowana - tu nie odbiegnięto od oryginału. Statyści również nie oszałamiają profesjonalizmem - gwardziści, których jedyną rolą jest mdlenie, nawet tego nie robią porządnie, a kapłanki z pogańskiej świątyni Melitele, przestraszone, drą się "O Jezu!" (Godny pozazdroszczenia ekumenizm!)
    Kinga Ilgner, występująca w roli Renfri, kobiety-potwora, jest dość sztywna, Pavetta (Agata Buzek) - blada i bez wyrazu. Ale to nic w porównaniu z małą Ciri (Marta Bitner). Zawsze mnie zadziwiała umiejętność wyszukiwania kompletnie pozbawionych talentu dzieci, którą rozwinęli nasi polscy twórcy filmowi. Dzieciak po prostu deklamuje swą rolę niczym wierszyk na okolicznościowej akademii ku czci rewolucji październikowej. Denerwuje, nie wzrusza. Kładzie każdą scenę. Za każdym razem, kiedy czytam finalną scenę odnalezienia dziewczynki w opowiadaniu Coś więcej, nie udaje mi się powstrzymać łez. W filmie, słysząc sztuczne gadanie małej, można najwyżej się roześmiać. "Je-stem-two-im-prze-zna-cze-niem pra-wda-Ge-ralt? Je-stem-two-im-prze-zna-cze-niem!" I nawet pełna uczucia odpowiedź "Jesteś czymś więcej, Ciri." - nie ratuje sprawy. Tym bardziej że widz nie zna poprzedzających ją w opowiadaniu reflexji, rozważań i rozmów Geralta na temat przeznaczenia i "czegoś więcej", więc w sumie nie wie o co chodzi z tym "czymś więcej".
    Rola dumnej i władczej, a zarazej pełnej uroku królowej Calanthe została położona przez scenariusz: u Sapkowskiego miała ona tyle godności - czy też pychą raczej to nazwać należy - że kiedy wiedźmin przyszedł zabrać jej jedynego pozostałego przy życiu potomka, nie ona uklękła przed Geraltem, lecz on przed nią! Ale taka scena byłaby dużo dłuższa, bardziej skomplikowana... A czas, to pieniądz.
    Rolę czarodziejki Yennefer również załatwiono przez scenariusz (a raczej, podobno, przez dokonane przed premierą skróty) - nie dano jej czasu, by wyraziła swe problemy, by pokłóciła się choć raz z Geraltem, by w ten sposób naświetlić łączącą ich więź, by ukazać jej ostry charakter. Tak naprawdę, kiedy wiszą oboje nad przepaścią, to Geralt prosi o przebaczenie, a ona odmawia - w filmie zaś mówi "Wybacz, nie umiem kochać". Żenada.
    Świetnie zagrana przez Annę Dymną została rola najwyższej kapłanki i przełożonej chramu Melitele. Nenneke jest mądra, pełna godności, autorytatywna, wielka. Obsadzenie Zbigniewa Zamachowskiego w roli Jaskra, poety, barda, zwanego - jak sam twierdzi - "niezrównanym" przez dziewczęta, było poddawane w wątpliwość przez Sapkomanów - to ma być ten wielki uwodziciel? Tymczasem wybór jawi mi się trafnym - ten właśnie aktor świetnie pokazał inną, ważniejszą część osobowości Jaskra - tryskającego błyskotliwym, acz zbereźnym humorem. Oczywiście na tyle, na ile pozwolił mu scenariusz. Oprócz tego - śpiewa naprawdę ładnie. (Słowa kilku piosenek na szczęście przepisano z książki - te są poetycko najlepsze. Grzegorz Ciechowski, po którym łez nigdy dosyć, wspaniale spisał się jako autor muzyki.) Jaskier zatem pozostał sobą, mimo braku śliwkowego kapelusika, który twórcy zamienili na zielony - bo tak im lepiej harmonizował z krajobrazem.
   Ciekawszymi kreacjami są: dobrze zagrany przez Andrzeja Chyrę rycerz Borch Trzy Kawki, oraz Maria Peszek jako Iola, wieszczka z chramu Melitele - niefilmowa uroda, demonizm połączony z jednoznacznie pozytywną wymową tej postaci.
   Michał Żebrowski był wspaniały - zagrał nie tylko poprawnie, ale i z charakterem, i z uczuciem. Zrobił, co w jego mocy - bo nie był w stanie przeskoczyć nad zadanym mu tekstem. Ale nawet tak słabo napisaną rolę potrafił zagrać z pełną klasą.

***

    W całym filmie nie ma zatem tak charakterystycznego dla Sapkowskiego humoru i równie charakterystycznej dynamiki i obrazowości. W opowiadaniach o wiedźminie każde zdanie jest dynamiczne, jest w nim ruch i migotanie. Tu muszę zaznaczyć, że proza Sapkowskiego to nie tylko banalne fantasy o magii i mieczu. Gdyby opowiadania o wiedźminie były zgrabnie skomponowanymi żartobliwymi historiami o rąbaniu, nie byłyby tak zajmujące i nie angażowałyby na lata wyobraźni fanów. Wyposażone w misterny szkielet głębszych sensów, zawsze dotyczą jakiegoś problemu lub kilku problemów - psychologicznych, społecznych czy egzystencjalnych - a każdy z nich jest konsekwentnie odsłaniany z różnych stron. Wyłaniające się pytania najczęściej pozostają bez odpowiedzi. W opowiadaniu Granica możliwości o wyprawie przeciw smokowi osiowych zagadnień jest kilka. Złoty smok - to mutant; Geralt i Trzy Kawki (który nie ujawnił jeszcze swej drugiej tożsamości) zastanawiają się nad tym, czy on w  ogóle może istnieć i czy ma szansę przetrwać. Problem ten dotyczy także wiedźmina i Yennefer, którzy - jako że ich organizmy poddano mutacjom - są sterylni. To jest to brzemię, z którym zmaga się Yennefer i które każe jej pragnąć smoka dla siebie.
    Z tej historii dowiadujemy się  także o innych negatywnych aspektach natury ludzkiej - o żądzy posiadania i władzy, która gna za smokiem Rębaczy, krasnoludów i króla Niedamira. W tym i w innych opowiadaniach bardzo silnie zaznacza się problem "ekologiczny": czarownik Dorregaray  zamierza uniemożliwić zabicie smoka, zarzuca wiedźminowi, że zabija  za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków. Geralt odpowiada: "Przejdź się kiedyś do matki, której dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć, bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją." Wiedźmin jednak zmaga się z wątpliwościami, jak ustalić granicę między dobrem a złem i jakich dokonać wyborów - gdyż dobro jednych często jest złem dla drugich. Cały ten wachlarz problemów emocjonalnych, moralnych, ekologicznych, politycznych i innych rozwija przed nami autor w jednym raptem opowiadaniu - i nie daje żadnej gotowej odpowiedzi, pozostawiając czytelnikowi mnóstwo pytań. Film natomiast wyprany jest doszczętnie ze wszystkich tych warstw i sensów, do banału uproszczony, nie ma tu słowa ni gestu o ekologii, o polityce, o etyce, o emocjach nawet. Młody król Niedamir po trzech patetycznych zdaniach powiedzianych przez wiedźmina rezygnuje z zabicia smoka i wraca do siebie ze swą świtą - scenarzysta nie dał mu szans na przejście przemian wewnętrznych pod wpływem wydarzeń i rozmów z różnymi osobami. Wiedźmin musi też sam wypowiedzieć konkluzję ("Chciwość zabrała wam rozum. Wolę każdego potwora od was") - bo widzowi nie dano szans, by sam do niej doszedł. Trzeba było skrócić - skrócono. Skrócono tę historię o głowę.
    Jednym z najważniejszych problemów, poruszanych w prozie Sapkowskiego, jest ta wrodzona człowiekowi podłość, powodująca że odrzuca on wszystko, co się od niego różni. Odrzucony przez społeczność ludzką jest wiedźmin - bo jest inny, bo nie jest człowiekiem, lecz mutantem. Odrzucane, dyskryminowane, zabijane, eksterminowane są przez ludzi inne rozumne rasy: elfy, driady, krasnoludy. "To wy ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko ksztłtem uszu" mówi elf Filavandrel w opowiadaniu Kraniec świata. Cała ta refleksja o kondycji ludzkiej, te problemy, z którymi zmagamy się i my dziś w naszym świecie  - w filmie nie istnieją.
    

Nadzieja 
   

    "Jaskier usiadł, zjarzał do księgi leżącej na pulpicie.
    - Historia? - uśmiechnął się. - Roderick de Novembre? czytałem, czytałem. Gdy studiowałem na akademii w Oxenfurcie, historia zajmowała drugie miejsce na liście moich ulubionych przedmiotów.
    - Co było na pierwszym miejscu?
    - Geografia - rzekł poważnie poeta. - Atlas świata był większy i łatwiej było za nim ukryć gąsiorek wódki.
    Geralt zaśmiał się sucho, wstał, wyjął z regału Arkana magii i alchemii Luniniego i Tyrssa i wyciągnął na światło dzienne ukryte za opasłym tomiskiem pękate, oplecione słomą naczynie.
    - Oho - poweselał wyraźnie bard. - Mądrość i natchnienie, jak widzę, nadal kryją się w księgozbiorach. "
    

    Film Wiedźmin Marka Brodzkiego daje pewną nadzieję. Mianowicie udowadnia, że mimo iż sztuka filmowa została doprowadzona do pewnych granic ostatecznych, mimo iż przy pomocy tricków komputerowych można pozornie pokazać wszystko - film nigdy nie wyprze książki, powieści, opowiadań. Bo nie wszystko jednak da się zwizualizować. Gdyż bywają słowa bardziej obrazowe od obrazów. Wiedźmin przekonuje, że nie zawsze jeden obraz więcej wart jest niż tysiąc słów. Jedno słowo Andrzeja Sapkowskiego bowiem więcej niesie wizji i sensów niż tysiąc klatek taśmy filmowej Marka Brodzkiego. Dzięki temu nadal pozostaje nadzieja, że literatura będzie potrzebna zawsze, także w kulturze obrazkowej. Jaskier rzekł: "Popyt na poezję i dźwięk strun lutni nie spadnie nigdy". I miał rację. Koniec i bomba, a kto nie czytał, lecz ogądał - ten trąba.

ANTYTEZA

    Zanim projekcja filmu "Harry Potter i kamień filozoficzny" się zaczęła, byłam już mocno zdenerwowana z dwóch powodów. Po pierwsze, w żadnym kinie w wojewódzkim mieście Szczecinie nie udało mi się znaleźć projekcji w oryginalnej wersji dźwiękowej z napisami. (Nie napiszę, w których miastach wojewódzkich moi znajomi mogli podziwiać piękną brytyjską angielszczyznę aktorów i nie doznawać uczucia schizofrenii na widok rozjeżdżającego się z "wypowiadanymi" kwestiami ruchu ich ust). Drugi powód to fakt, że mimo wybrania najpóźniejszego seansu otoczona byłam już na wstępie odgłosami otwierania butelek z napojami gazowanymi, rozdzierania toreb z cukierkami, ciamkaniem, chrupaniem, gryzieniem i mlaskaniem. I to nie dzieci, ale młodzież właśnie była najbardziej zaangażowana w tę zgubną i dla żołądków i dla klimatu kulturalnego działalność. A mówią, że współczesna młodzież w nic się nie angażuje. A to nieprawda, jak widać - czy raczej - jak słychać. I czuć.
 
    Zresztą, mogłam się tego spodziewać idąc na film DLA DZIECI. Nakręcony na podstawie książki, na punkcie której dzieci dostają prawdziwego bzika - co jest ewenementem w czasach, kiedy pisklęta ludzkie, zanim nauczą się liter, umieją już zabijać potwory i wrogich wojowników na ekranie komputera, a filmy, komiksy, telewizja, kreskówki i wszelkie mutimedia skutecznie odciążają je od wysiłku pracy umysłu, w tym wyobraźni. Tymczasem Harry Potter podbił serca młodych czytelników - a także zainteresował wielu starszych. Powieść bowiem napisana jest - można rzec - fachowo. Odpowiednio zmieszane humor i groza podlane są fascynującym, magicznym sosem, a rozwój akcji trzyma człowieka w napięciu, póki nie przeczyta książki do końca. Dość rzec, że mój mąż, dorosły (podobno) człowiek, kiedy upolowałam gdzieś wreszcie trzecią część, czytał ją, aż skończył o czwartej rano. Dzięki czemu o mało nie oblał egzaminu, który był trzy dni później...
    Twórcy filmu zadeklarowali już na wstępie, że będą się jak najściślej trzymać książki - i chwała im za to. Żadnych poprawek, żadnych sztucznych ulepszeń, uatrakcyjnień - po prostu pełna poprawność. Niestety, siłą rzeczy trzeba było dokonać drobnych skrótów. Pominięto rzeczywiście te epizody, które nie wpływały na spójność akcji (utarczki uczniów w szkole bądź kolejne niesprawiedliwości ze strony profesora Snape'a), lub zgrabnie łączono dwa w jeden (jak wyklucie się smoka i przyłapanie Harry'ego i przyjaciół na łamaniu szkolnego regulaminu). Z drugiej zaś strony okrojenie niektórych dialogów o jedno czy dwa zdania często powodowało znaczne spłycenie ich treści emocjonalnej. Przede wszystkim nie dość wyraźnie ukazano wredotę, dulszczyznę i odrażającą normalność rodziny Dursleyów, u których wychowuje się osierocony Harry. Ich nienawiść do wszystkiego, co inne, odmienne, ich filisteria, ich rozpieszczanie egoistycznego do granic możliwości syna i upokarzanie Harry'ego - warte byłyby, by przedłużyć film o chociaż trzy minuty, o jedną wyrazistą scenę. Podobnie słabo zaprezentowany został Draco Malfoy - syn bogatego i wysoko postawionego ojca ze starego czarodziejskiego rodu, pogardzający innymi za ich pochodzenie, bądź biedę. Wystarczyło dodać (a właściwie: nie zabrać) mu kilka kwestii, by pokazać jego małość, złośliwość, pychę i podłość. Tym bardziej że w książce ów dzieciak potrafił formułować naprawdę krótkie, dosadne i bardzo bolesne obelgi.
    Ze scen pomiędzy trojgiem przyjaciół najsłabiej wypadają właśnie te, które prezentują ich wzajemne uczucia. W najbardziej dramatycznym momencie - w lochach pod Hogwartem - Hermiona, uosobienie kujoństwa, wyznaje Harry'emu, że to nie ona, lecz on jest wielkim czarodziejem, że jej sukcesy to tylko efekt czytania książek i odrobiny inteligencji, a on ma ważniejsze cnoty - przyjaźń i męstwo. W książce dziewczynka jest i dużo bardziej naturalna, i gestami okazuje więcej uczucia. W filmie scena ta jest krótsza, patetyczna i dość płaska - ot, niczym kawa na ławę podana pointa i wnioski końcowe. Identycznie jest w momencie, kiedy Harry odzyskuje zdrowie - w filmie wychodzi na korytarz i słyszy jak Hermiona mówi: "Zaczyna mi go brakować" (co za sztuczność) - w książce zaś - trwa to chyba nawet krócej, za to sięga dużo głębiej... Scenarzysta tu się nie popisał.
    Przez takie to, niby drobne niedopatrzenia uproszczona została warstwa emocjonalna. Tymczasem wartość owej książki dla młodych czytelników polega właśnie na tym jej wymiarze. Jak wiele już lat temu zauważył Bruno Bettelheim, zadaniem baśni jest danie dziecku wsparcia w sytuacjach, z którymi spotyka się w realnym świecie. Książka Joanne K. Rowling spełnia to zadanie na piątkę. Bowiem stosunki interpersonalne w Hogwarcie - szkole magii i czarodziejstwa, w której uczy się Harry - są takie same, jak w każdej innej szkole. Wszędzie bowiem pojawią się uczniowie, tacy jak Draco Malfoy, którzy, sami sobą nic nie reprezentując, będą uważali się za lepszych od innych, opierając swą pychę na władzy i pieniądzach swych rodziców. Wszędzie trafią się niesprawiedliwi nauczyciele, dla przewidywanych korzyści faworyzujący tychże uczniów. Tymczasem Harry, wyśmiewany z powodu braku rodziców, jego przyjaciel Ron Wesley - wykpiony przez Malfoya za biedę ("Ojciec mi powiedział, że wszyscy Wesleyowie są rudzi, piegowaci i mają więcej dzieci niż ich na to stać"[2]) i jego przyjaciółka Hermiona - którą Draco pogardza ze względu na jej pochodzenie z niemagicznej rodziny - oni troje, dzięki przyjaźni, odwadze i wiedzy odnoszą zwycięstwo nad siłami zła - i moralne zwycięstwo nad Malfoyem. Rehabilitują się także w oczach kolegów z Gryffindoru, domu, do którego ich przydzielono, a któremu potrącono 150 punktów za ich niesubordynację (choć w słusznej sprawie), przez co wszyscy ich znienawidzili... W filmie trudno jednak te niuanse zauważyć - bo ich tam po prostu nie ma.
    Jest jeszcze jeden istotny aspekt owego interpersonalnego wymiaru historii Harry'ego Pottera. Otóż autorka pokazuje dzieciom, że należy wystrzegać się łatwych wniosków i stereotypów, że nie wolno szybko oceniać ludzi po pozorach. Postać Hermiony - ściśle przestrzegającej regulaminu, zdobywającej najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów, zawsze przygotowanej do lekcji - udowadnia młodemu czytelnikowi, że ktoś, kto jest szufladkowany jako "kujon" i "lizus", potrafi być wiernym, zdolnym do poświęceń przyjacielem, a jego wiedza wyniesiona ze szkolnej ławki potrafi ratować życie. Zaś profesor Snape, złośliwy i niesprawiedliwy, nie tylko okazuje się nie być sprzymierzeńcem sił zła, lecz przeciwnie - to właśnie on stara się je powstrzymać. Ciekawy jest też proces uświadamiania sobie przez chłopców tych spraw. Książka Rowling przemyca te treści między wierszami i nie posługuje się łatwym dydaktyzmem. Twórcom filmu zabrakło widać pomysłu lub może odwagi, by nadać wyrazistość tej warstwie powieści.
    "Profesor McGonnagal wprowadziła ich do jakiejś klasy, zupełnie pustej, jeśli nie liczyć Irytka, który wypisywał na tablicy sprośne słowa". Jednym z najbardziej bolesnych dla fanów książki pominięć jest brak w filmie poltergeista Irytka, złośliwego duszka, zajmującego się głownie psotami i utrudnianiem innym życia. Irytek jest w książce ową szczyptą soli dodającą smaku. Humor - często ów czarny, angielski, z dobrej szkoły Monthy Pythona (n.b. John Cleese gra jednego z  duchów, Prawie Bezgłowego Nicka) - potraktowany został w filmie niejednoznacznie. Wiele żartów tego typu po prostu pominięto, co boli tym bardziej w sytuacjach, gdy ich niepominięcie ani nie przedłużyłoby filmu, ani nie wymagałoby wielkich nakładów finansowych (bo ile może kosztować zrobienie transparentu z napisem "Potter na prezydenta", który kibice Harry'ego trzymali na trybunach w czasie, gdy grał on w meczu?) Zabrakło wspaniałego hymnu Hogwartu ("Naucz nas, co pożyteczne, / Pamięć wzrusz, co ledwie zipie, / My zaś będziem wkuwać wiecznie, /  Aż się w próchno mózg rozsypie!") czy przemowy dyrektora Dumbledore'a na powitanie uczniów (przytaczam w całości): "Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym powiedzieć kilka słów. Oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję wam." (Trwa tylko 13 sekund!!!). Albo choćby jednego z haseł dających wejście do wieży ("Świński ryj"). Z drugiej zaś strony scenarzysta (Nick Kloves) dodał od siebie kilka naprawdę zabawnych szczegółów. W jego wersji wypowiedź Hermiony po przejściu przez zakazany korytarz strzeżony przez trójgłowego psa jest dużo trafniejsza: "Idźmy stąd, zanim stracimy życie... lub, co gorsza, nas WYLEJĄ." I komentarz Rona: "Ja chyba nie do końca chwytam jej system wartości". Albo: rozczarowanie Harry'ego, gdy przy prezencie - pelerynie-niewidce - znalazł karteczkę z napisem "Używaj MĄDRZE". Także wykorzystanie ikon współczesnej kultury dodało zabawności niektórym momentom: Hermiona, po spetryfikowaniu Neville'a  machająca różdzką i chowająca ją za pasek jak samuraj, albo szaliki na szyjach kibiców meczu quidditcha (sport rozgrywany na latających miotłach z użyciem czterch piłek). Przy okazji: mecz, pokazany wizualnie tak wspaniale, jak to tylko możliwe w dobie efektów cyfrowych, w książce jest mniej pokazany, a bardziej opowiedziany - przez komentatora, Lee Jordana, którego relacja na żywo jest tyleż dynamiczna co śmieszna - tu mecz bardziej widzimy, co stanowi kolejny uszczerbek na humorze filmu.
    A jeśli zahaczyliśmy już o warstwę wizualną - to naprawdę jest w tym filmie na co popatrzeć: John Seale -autor zdjęć, a także scenografowie i kostiumolodzy naprawdę się postarali. Przepiękne jest stare zamczysko, w którym mieści się Hogwart, przewspaniałe lotne ujęcia przez gotyckie łuki pod sufitem, smugi światła, padające przez wąskie okna, magiczny strop przedstawiający niebo, wielopiętrowe, przesuwające się schody, obrazy na ścianach (na których postaci poruszają się, podobnie jak na zdjęciach w świecie czarodziejów), bożonarodzeniowa choinka, dekorowana przez profesora Flitwicka, krajobrazy Szkocji, sowy - duże i małe, puchate i pohukujące, a zwłaszcza śnieżna Hedwiga Harry'ego, skomplikowany mechanizm zamka w banku Gringotta, czardziejska ulica Pokątna w Londynie i jej krzywe domki. Bardzo dynamiczna jest scena, gdy górski troll obraca w ruinę szkolną ubikację, maczugą roztrzaskująć kolejne kabiny, a my oglądamy to z góry - wspaniałe. Jeszcze piękniejsze są akcje w podziemiach Hogwartu: bardziej nawet dramatyczne niż w książce zmagania bohaterów z latającymi kluczami i z szachownicą. Te miecze, które nagle zabłysły w rękach białych pionów! Gruz, w który rozsypywały się zbite figury! Moment, kiedy stado kluczy goniących Harry'ego wbija się ze stukiem w drzwi, za którymi się schował! Zrezygnowano zaś z zagadki z eliksirami, którą rozwiązała Hermiona - bo to fragment najmniej efektowny. (Najmniej efekciarski może?) Z uwagi zwłaszcza na szachy, wyścig z kluczami i mecz quidditcha ostrzegam przed oglądaniem filmu w salach ze słabą kwadrofonią - traci się cztery piąte efektu.
    Mali aktorzy są wspaniale dobrani (chociaż Harry trochę za bardzo ulizany) - co cieszy tym bardziej, że mocno kontrastuje z beznadziejną i sztuczną grą dzieci w większości polskich filmów (vide chociażby Ciri w Wiedźminie). Oprócz trojga głównych bohaterów pojawia się wiele naprawdę udanych kreacji drugoplanowych (w różnym wieku). Ujmująco sympatyczny jest Oliver Wood, kapitan drużyny Gryffindoru, wspaniały czarnoskóry i z dredami na głowie Lee Jordan, komentujący mecz, świetnie zagrany nierozgarnięty Neville Longbottom, demoniczny, zimny jak stal profesor Snape, budząca grozę i szacunek profesot Mc Gonnagal... Nie do opisania słowami jest woźny Filch -  odrażający bardziej niż przerażający, łączący w sobie wszelkie wstrętności wampirycznego upiora i odwiecznego archetypu ponadczasowego menela wszystkich kontynentów. [3]
   
    Polski dubbing jest poprawny, tylko, a może aż dostateczny. To naprawdę wkurza, kiedy widzę, że człowiek mówi co innego, niż słyszę że mówi. Zwłaszcza jak siedzi się blisko ekranu. No, dobrze, wiem, że to film dla dzieci, miałam już nie psioczyć, ale dlaczego nie dano mi możliwości wyboru?  Poza tym, dubbing mocno wiąże ręce tłumaczowi: tak było i tutaj. Np. w scenie, kiedy Profesor Dumbledore próbuje znaleźć toffi wśród fasolek wszystkich smaków Bertiego Boota. Zjada i stwierdza: - "woszczyna". Na widowni nikt się nie śmieje, bo dzieci nie wiedzą, co to jest woszczyna. Gdyby powiedział "woszczyna z uszu" to byłoby wszystko jasne, ale nie może powiedzieć, bo ruch ust aktora trwa właśnie tak długo, by powiedzieć "woszczyna".
(Żeby nikt nie pomyślał, że jestem uprzedzona do dubbingu, to mówię, że polską wersję Shreka oceniam na "celująco". Jest nawet lepsza niż oryginalna.)
     
    Jednego szczegółu twórcom filmu wybaczyć nie można. Profesor Dumbledore tłumaczy Harry'emu, dlaczego pokonał Voldemorta. "Dlatego, że twoja matka oddała za ciebie życie. To pozostawia trwały ślad". Czym jest owo "to"? Zabrakło tu zdań: "Jedyną rzeczą, której Voldemort nie rozumie, jest miłość. Jeśli ktoś kocha nas aż tak bardzo, to nawet jak odejdzie na zawsze, jego miłość będzie zawsze nas chronić." Zabrakło tego słowa: "miłość". W filmie za mało jest miłości. Chociaż rodzice Harry'ego, pojawiający się w magicznym lustrze, wzruszają do łez. Choć te sekundowe migawki, kiedy Lily Potter z niemowlęciem w ramionach ucieka przed Voldemortem i pada zabita przez niego, robią ogromne wrażenie, powodują w widzącym to człowieku ogromny bunt, jak można było uczynić krzywdę tej kobiecie, w której oczach jaśnieją dobro i miłość. Ale te momenty - to za mało, by oddać całą warstwę emocjonalną książki. Która jest w powieści pokazana subtelnie, dyskretnie, przez słowa i gesty. Aż się prosi, by przełożyć to na film. A jednak nie.
     
    "Harry Potter" to film dla dzieci, należy więc zadać sobie pytanie, czy został on stworzony poprawnie od tej strony. W zasadzie po przeczytaniu książki młody widz wie, czego ma się spodziewać (potteromaniacy nie pomijają żadnego, nawet drobnego odstępstwa od książkowego oryginału). Dla młodszych dzieci nie znających książki groza niektórych scen może być silnym przeżyciem, ale w dobie japońskich kreskówek, rozwalanek komputerowych i wiadomości telewizyjnych te wszystkie bajkowe strachy to codzienność.
   
    Podsumowując: stworzono film poprawny, zrobiony dobrze, z formalnym i technicznym rozmachem, bez przekształceń i zwichniętych rozwinięć, respektując książkowy oryginał, bez kreatywności na siłę, ale mimo wszystko bez polotu. Choć może to i lepiej, bo polot bywa zwichrowany, jak w Wiedźminie .
   
    Na marginesie pozwolę sobie dodać dwie myśli.
    Jakiś czas temu "Nasz Dziennik" grzmiał, że Harry Potter nie dość że promuje magię i New Age, to jeszcze jest satanistyczny, antykatolicki i antyrodzinny[4]. Nie wiem, dlaczego redaktor Stanisław Krajski pomyślał, że Dursleyowie to sztandarowi katolicy (czyżby był przekonany, że tak się zachowują katolicy?) - zresztą zważywszy na miejsce wydarzeń, bardziej prawdopodobne jest, że to ci heretycy anglikanie. Tymczasem cykl o Harrym wcale nie jest antyrodzinny,  bo oprócz rodziny Dursleyów jest pokazana rodzina Wesleyów, która odpowiada wszystkim standardom katolickości, nawet tej ideologicznie pojętej: tylko ojciec pracuje zawodowo, podczas gdy matka zajmuje się domem i wychowaniem dzieci, których ma siedmioro... Taki wzorzec jest przecież w Naszym Dzienniku pochwalany.
    Po drugie, książka (i film) w sposób bardzo chrześcijański ujmuje problem dobra i zła. Szatanowi najłatwiej kusić człowieka, gdy przekona go, że wartości nie istnieją, jednym słowem - gdy omami ludzki umysł relatywizmem. W ten właśnie sposób został omotany profesor Quirrell. "Lord Voldemort pokazał mi, jak bardzo się myliłem. Nie ma czegoś takiego, jak dobro i zło, jest tylko władza i potęga... I mnóstwo ludzi zbyt słabych, by sięgnąć po władzę i potęgę". Czyż nie jest to najtrafniejsza diagnoza  naszych czasów? Czasów, w których kategorie dobra i zła, wierności i przyjaźni przestają się liczyć, bądź stają się wartościami utylitarnymi, a liczy się tylko władza, sukces, pieniądz i hedonistyczna samorealizacja?

 SYNTEZA 

                        Eksploracja psychologiczna w powieściach XX wieku doprowadziła do rozbicia postaci na wiązki doznań, a także odesłała heroizm woli do lamusa. Rozmyślanie nad Tolkienem zmusiło mnie do postawienia w jakimś artykule pytania: "Jak to jest, że w literaturze XX wieku jedyną postacią bohaterską jest nie człowiek, ale hobbit?"
                                                                                                                    Czesław Miłosz
[5]

    Z trzech opisywanych tu ekranizacji ta trzecia stworzona została z największym rozmachem. Prace nad Drużyną Pierścienia, pierwszą częścią trylogii Władca Pierścieni trwały parę lat, pobito kolejny rekord w wydawaniu pieniędzy, film trwa trzy godziny, a zrealizowano go na podstawie książki uwielbianej przez sto milionów czytelników na całym świecie, uznanej przez Brytyjczyków za powieść stulecia. Książki, która zapoczątkowała gatunek fantsay i trwale określiła jego charakter. Książki, na podstawie której powstały setki systemów RPG[6], tysiące stron internetowych, która stała się tematem licznych  opracowań i konferencji literaturoznawczych. Szanse na sukces filmu, bądź przeciwnie - na kompletną klapę były tu największe. Więc człowiek taki jak ja, który czytał Tolkienowską Trylogię[7] u progu dorosłości i który został przez nią trwale mentalnie naznaczony, idzie do kina na nocną premierę z ciężkim sercem: czy zobaczy cud, czy katastrofę?
    Peter Jackson miał koszmarnie trudne zadanie: zamienić na trzy godziny filmu sześćset stron powieści, żyjącej w wyobraźni czytelników od pół wieku, wielokrotnie ilustrowanej. Uzbroiwszy się w rozum i pokorę, postąpił odwrotnie niż twórcy Wiedźmina: wyszedł naprzeciw miłośnikom książki, stwierdziwszy, że nie jest od nich mądrzejszy. Zaangażował do prac nad wizualną stroną filmu Alana Lee i Johna Howe - dwóch najbardziej znanych i najbardziej lubianych ilustratorów Trylogii . Studiował strony internetowe i grupy dyskusyjne dotyczące książki. A cała ekipa czytała powieść codziennie podczas zdjęć, by nasycić się jej klimatem i przenieść to na ekran. Na to nie trzeba pieniędzy - na to wystarczy odrobina przyzwoitości. Połowa obsady Wiedźmina do braku takiej przyzwoitości otwarcie przyznawała się przed prasą.
    Reżyser uparł się, że każda z trzech części filmu będzie trwać trzy godziny (choć producenci sugerowali stworzenie dwóch części po dwie godziny). Była to decyzja ryzykowna, trudno było bowiem przewidzieć jak zareaguje kinowa publiczność. Czy film nie wyda się zbyt długi tym, którzy książki nie czytali, i czy nie będzie za krótki dla fanów. Bo nawet w stu osiemdziesięciu minutach nie da się w całości zmieścić sześciuset stron.
    Nad scenariuszem, oprócz reżysera, pracowały Philippa Boyens i Fran Walsh, nie wypuszczając z rąk książki. "Nie przestawaliśmy jej czytać. W ciągu trzech lat nie było nawet jednego dnia, żebyśmy nie brali jej do ręki"[8]. W mojej subiektywnej opinii (z którą nie wszyscy moi znajomi miłośnicy Tolkiena się zgadzają) dokonali oni swego rodzaju optymalizacji fabuły: kluczowe jej momenty przedstawiono w sposób skondensowany, logiczny i jasny, czasami w jednej scenie łącząc kilka motywów. Powieść Tolkiena jest par excellence epicka  - fabularnie rozlewna i  szeroka, maluje świat pełen szczegółów i nieskończenie ogromny. Niemożłiwością byłoby potrktować ją jako scenariusz i "dosłownie" przenieść na ekran.
    Powieść poprzedzona jest długim prologiem, w którym opisani są hobbici: ich wygląd, obyczaje, kultura duchowa i materialna. Wspomniane są inne wolne plemiona Śródziemia - ludzie, krasnoludy i elfowie. Czytelnik dowiaduje się, jak Pierścień znalazł się u Bilba i na podstawie jakich przekazów, przez kogo i w których latach redagowanych, spisana została ta historia. Oprócz "zarysowania tła" wstęp ów pełni dwie inne ważne funkcje. Po pierwsze sprawia, że czytelnik odbiera ów baśniowy świat jako bardzo realny  - bo nie może być nierzeczywistą ziemia posiadająca ustrój, królewskich pisarzy dokumentujących historię wojen i wyselekcjonowane gatunki fajkowego ziela. Po drugie zaprezentowana jest tu ukochana ojczyzna hobbitów,  Shire, kraina żyzna i spokojna,  którą bohaterowie będą musieli opuścić, by wypełnić trudną misję dla jej ocalenia. Ten punkt odniesienia, którym jest Shire, mityczny środek świata, to podstawa konstrukcji psychiki bohaterów. Ich misja dzięki temu nabiera jeszcze głębiej heroicznego charakteru. Nie są oni bowiem poszukiwaczami przygód, lecz domatorami i miłośnikami spokoju.
    W filmie funkcję zarysowania tła spełnia prolog - w kilkunastu zdaniach nakreślona historia Pierścienia: nieco rozszerzona wersja wiersza zamieszczonego na początku książki i pokazanie momentu, w którym Pierścień trafił do Bilba Bagginsa. Zaś początkowe sceny - przyjazd Gandalfa do Hobbitonu - spełniają pozostałe zadania prologu. Najważniejszy w owej introdukcji jest bowiem Shire: pola, na których pracują hobbici, małe, kędzierzawe hobbicięta biegające po łąkach, targ, gospoda, norki o okrągłych drzwiach i oknach, pod którymi rosną kwiaty. Szczęśliwe, spokojne życie.
    Potem jest wszystko niemal tak, jak w książce -  przyjęcie urodzinowe, odejście Bilba, odkrycie prawdy o pierścieniu przez Gandalfa, początek misji Froda... Dobrym pomysłem na stopniowanie napięcia i uświadomienie widzowi jak groźne są złe moce było pokazywanie przygód Czarodzieja na przemian z wędrówką hobbitów do Bree (w książce dowiadujemy się o przyczynach spóźnienia Gandalfa nie z narracji, ale z jego własnych ust, gdy opowiada o tym Frodowi w Rivendell).
    Fabuła zachowuje swą jasność mimo pominięcia wielu długich rozmów i szczegółowych opisów przygotowań, działań i okoliczności. Zarykowałabym nawet tezę, że klarowności owej zaszkodziłoby niedokonanie owych pominięć. Celuloid jest innym nośnikiem niż papier.
    Odpowiedź na pytanie, czy kompresja nie została posunięta za daleko, jest przecząca bądź twierdząca w zależności od indywidualnych upodobań. Czytelnicy zafascynowani postacią Toma Bombadila nie wybaczą Jacksonowi pominięcia jego wątku, choć i oni przyznać muszą, że epizod w Starym Lesie bardzo luźno łączy się z resztą fabuły. Mi trudno było przeżyć zastąpienie mego ulubionego elfa Glorfindela przez Arwenę - bo w książkowym oryginale to on odnajduje hobbitów przed brodem Bruinen. Córka Elronda pojawia się w książce dopiero w Rivendell. Mimo to nie można mówić tu o "przesadnym wyeksponowaniu w duchu politycznej poprawności" owej roli kobiecej - dodano jej przecież w sumie kilka filmowych minut. Wyeksponowanie - owszem, ale czemuż od razu przesadne? Galadriela zaś w ogóle nie jest "wyeksponowana" - jej rola nie jest ani większa, ani mniejsza niż w powieści.
    O tym, jak dalece twórcy filmu zrozumieli przesłanie książki świadczy natomiast inne "wyeksponowanie", przez nikogo ani nie krytykowane, ani nie zauważone. Chodzi o rozmowę Gandalfa z Frodem, która w filmie odbywa się w kopalni Moria, a w powieści - jeszcze w Hobbitonie.
    "-Wolałbym, żeby się to nie zdarzyło akurat za mojego życia - powiedział Frodo. (...)
    -Podobnie jak wszyscy, którym wypadło żyć w takich czasach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas zależy jedynie użytek, jaki zechcemy zrobić z darowanych nam lat. "
    Po czym Frodo mówi o Gollumie:
    "-Jakże mi żal, że Bilbo nie zadźgał tej poczwary, skoro miał po temu okazję!
    -Żal? Przecież to właśnie żal i litość wstrzymały wówczas jego rękę. (...) Wielu spośród żyjących zasługuje na śmierć. A niejeden z tych, którzy umierają, zasługuje na życie. Czy możesz ich nim obdarzyć? Nie bądź więc tak pochopny w ferowaniu wyroków śmierci." [9]
    Słowa te, rozbrzmiewające w ciszy i ciemnościach Morii, w powietrzu aż ciężkim od strachu i niepewności, nabierają niesłychanej siły i wymowy. Frodo nie mówi o abstrakcyjnym zagrożeniu, którego powagi jeszcze nie przeczuwa - jak w książce. Moria jest nie tylko najgłębszym dnem Śródziemia - jest ona najbardziej przerażającym, najczarniejszym odcinkiem misji Drużyny Pierścienia, zmuszonej do wielodniowego marszu przez labirynt podziemych korytarzy. Właśnie w tym miejscu padają słowa o odpowiedzialności, o wartości miłosierdzia i poświęcenia, które są streszczeniem sensu całej Trylogii. Frodo przypomina je sobie w chwili, gdy musi podjąć decyzję o kontynuowaniu swej misji - i to one pomagają mu dokonać właściwego wyboru.
    Jedyna rzecz z Jacksonowskiej wizji, z którą pogodzić się nie umiem, to sposób, w jaki pokazani zostali w filmie niektórzy elfowie - najszlachetniejsze z plemion Śródziemia, istoty mądre, piękne i nieśmiertelne. Elf Legolas zostaje członkiem Drużyny Pierścienia i towarzyszem misji Froda. W najpiękniejszym z moich snów nie udało  mi się zwizualizować  elfa doskonalej niż uczynił to Orlando Bloom w roli Legolasa. "Wiecie, jak kot potrafi wskoczyć na stół i nagle znieruchomieć? Nie idzie przed siebie, tylko przystaje,  całkowicie nieruchomy i czujny? Koty nigdy nie wydają się sztywne ani ciężkie, zawsze są wdzięczne i zwinne, a jednocześnie uważne. Właśnie taki jest Legolas"[10] - mówi aktor o kreowanej przez siebie postaci i w stu procentach realizuje owo założenie. Coś bardzo nieuchwytnego i subtelnego jest w elfie, nienazwana tajemniczość, a zarazem wielka siła, które przejawiają się w każdym geście czy słowie, w sposobie poruszania się czy napinania łuku. Takie właśnie są elfy u Tolkiena - istnieją jednocześnie w rzeczywistości materialnej i nadmaterialnej, więc my, śmiertelni ludzie, nie możemy objąć umysłem ich fascynującego świata. Nie rozumiemy elfów, ale ich podziwiamy - i dlatego, mimo iż w Trylogii głównymi bohaterami są hobbici, to często elfowie są ulubionymi postaciami czytelników i graczy RPG.
    Skoro filmowy Legolas jest tak doskonały, to dlaczego nie wszyscy pozostali elfowie mogli być tak jak on postaciami i uduchowionymi, i silnymi jedocześnie? Elrond jest trochę zbyt konkretny, ale można mu to wybaczyć - on wiele zniósł przez ponad trzy tysiące lat życia. Natomiast w scenie powitania w Lorien Keleborn i jego małżonka są denerwująco sztywni i przerysowani. Galadriela, choć o doskonałej urodzie, jest demoniczna, odległa i obojętna i nie budzi zaufania nawet wtedy, gdy nie jest kuszona przez pierścień. Scena kuszenia zaś - efektowna wizualnie i naprawdę przerażająca - jest jednak przesadzona i trochę przez to niesmaczna. 
    Honor drużyny ratuje Arwena (Liv Tyler), jej twarz bez hollywoodzkiej tapety, jej chłodny spokój, skaleczenie od gałązki na twarzy, łzy nad umierającym Frodem. Melodia jej głosu, kiedy mówi po sindarińsku, czyli w języku elfów. 
   

    Mowa elfów jest tym elementem, który w skondensowany sposób obrazuje stosunek twórców filmu do materiału literackiego, z którym odważyli się zmierzyć. Tolkien w tekście Trylogii przytoczył dosłownie zaledwie kilka zdań w sindarińskim, ale w swych notatkach pozostawił obszerną dokumentację dotyczącą historii, słownictwa, wymowy i gramatyki tego języka. Jackson i jego współpracownicy zadali sobie trud, by odtworzyć wypowiedzi postaci w ich oryginalnym brzmieniu i wprowadzić je do scenariusza. Co więcej: aktorzy nie wkuwali jedynie na pamięć swoich kwestii, ale uczono ich po prostu mówić po sindarińsku, aby każdemu wyrobić indywidualny akcent!
   

    Dbałość o najdrobniejsze szczegóły widoczna jest zresztą na każdej płaszczyźnie filmu. Od specjalnego doboru barw i rodzaju tkanin kostiumów, które miały podkreślać charakter postaci, przez kute przez kowala elementy uzbrojenia, specjalnie zasadzone w filmowym Hobbitonie warzywa i ścieżki, które wytyczono, a potem pozwolono im zarosnąć chwastami, po spiczaste uszy elfów i hobbitów wystające spomiędzy włosów (a nie chowające się pod nimi!). Można wzruszyć ramionami i rzec: no tak, jak ma się taką forsę... Ale sztuka filmowa, podobnie jak poezja, nie znosi mierności, więc lepiej nie robić czegoś wcale niż robić źle. Zresztą, można zadbać o wizualną stronę filmu na inne sposoby, nie wymagające nakładu środków, ale raczej tak zwanego pomyślunku. Niewiele kosztuje piękne komponowanie kadru, którego przykłady we Władcy Pierścieni mamy co chwilę. Słońce podświetlające włosy Gandalfa i Froda oraz liście drzew w tle, obrysowujące sylwetki hobbitów pracujących wśród rozsłonecznionego rzepaku. Wnętrze domu Bilba: płomienie świec, dym z fajki, oczy Gandalfa widoczne przez zawijasy żyrandola. Frodo pakuje się, by wyruszyć z Pierścieniem - dynamika kadru genialnie oddaje niepokój i wstrząs jakie hobbit przeżywa. Sylwetki Gandalfa, Froda i Sama na tle chmur o świcie. Czarodziej w bibliotece, w migoczącym blasku pochodni, przerzucający zakurzone księgi. I tak dalej - a to dopiero początek. O tym, co można obejrzeć, nie ma zresztą sensu mówić, gdyż obraz jest do oglądania, a nie do werbalizowania.
    Niektórzy miłośnicy prozy Tolkiena zarzucali filmowi efekciarskie uatrakcyjnienie w duchu Matrixa, tak aby film sprostał standardom percepcyjnym  pozbawionych wyobraźni ludzi wychowanych na grach komputerowych. Moim zdaniem formułowanie tej konkluzji jako tak ciężkiego zarzutu jest głęboko niesprawiedliwe. Film jest sztuką audiowizualną i lekceważenie plastycznej jego strony oraz naiwna wiara, że "głębia" da się zawrzeć w dialogach bądź w postmodernistyczno-turpistycznym i oszczędnym obrazie prowadzi do takich efektów jak w wyżej opisanym Wiedźminie. Stwierdzanie, że dynamiczny kadr jest wadą filmu to świadectwo jakiegoś przeintelektualizowania i snobizmu. Ciekawe skąd w ludziach taka nieufność do FORMY - tak jakby nędza formy pociągała za sobą automatycznie bogactwo treści. [W pierwszej klasie liceum wierząc w taki związek zakochałam się w najbrzydszym chłopaku w szkole. Ta historia pozwoliła mi się przekonać że sprawa nie jest tak prosta.]
Zresztą sporo z tych pomysłowych ujęć jest naprawdę bardzo wymownych. Może rzeczywiście ucieczka przez płonącą Morię i te walące się w bezdenne przepaście gruzy murów nie są nasycone jakąś wielką intulektualną zawartością, ale "ufilmowiona" duchowa walka Bilba z mocą Pierścienia - jego twarz widziana z dołu przez dłoń, klejnot spadający na posadzkę - to trzeba zobaczyć. Albo: odbijający się w powierzchni Pierścienia uczestnicy narady u Elronda, którzy zamiast się jednoczyć przeciwko Sauronowi, kłócą się - oni w Pierścieniu władzy, władza  Pierścienia w nich - ileż tu znaczeń. Proza Tolkiena, mimo wielu szczegółowych opisów, nie jest bardzo impresyjna, jeśli chodzi o ruch lub obraz - dominuje w niej narracja relacjonująca i statyczne opisy. Mimo tego bardzo działa na wyobraźnię i ma nieuchwytny, wspaniały klimat. Mimo tego - a może właśnie dlatego. To, co nie zostało opowiedziane, każdy może wyobrazić sobie po swojemu. Część fanów Tolkiena uznała, że jednak proza ich ulubionego autora nie da się przełożyć na obraz. "To, co w powieści tajemnicze, zakryte, magiczne, po przeniesieniu na ekran staje się co najwyżej spektakularne. Udosłowniona metafora traci swoją siłę. Gdy w powieści Gandalf walczy z przedwiecznym złem, monstrualnym Balrogiem, zasadniczo domyślamy się jedynie jego postaci, czując, że nie o szczegóły wyglądu tu idzie. Komputerowa wizualizacja pozbawia tę postać symbolicznych znaczeń, każąc myśleć jedynie o technologicznej sprawności przemysłu kinowego." [11]. Osobiście nie podzielam tego pesymizmu - film zupełnie pozbawiony wizualnej dosłowności upodobniłby się do twórczości Hitchkoka. (Jackson z tej stylistyki także potrafi korzystać - na przykład w przerażającej a operującej niedomówieniami scenie zabicia Isildura.) Podziwiam tu raczej odwagę reżysera, który podjął się pokazania nieopisywalnego - wiedząc, że krytykować go będą ci, którzy wyobrazili to sobie inaczej niż on. Wizja Jacksona jest jednak bardzo szczera i przez to godna szacunku. Czym innym bowiem jest dookreślenie niedookreślonego - film zakłada bowiem wizualizację dokładniejszą niż w słowie - a czym innym zmiana fioletowego kapelusza na zielony, by lepiej pasował do krajobrazu.
     Skróty w fabule są zrozumiałe i akceptowalne, lecz pewne uproszczenia warstwy psychologicznej budzą więcej zastrzeżeń. Pokrzywdzony został tu Boromir - którego osobowość w książce nie ograniczała się tylko do politycznych ambicji i naiwnej wiary w to, że Pierścienia można użyć, by chronić swój naród, a więc w dobrej sprawie. Zaś filmowy Aragorn jest chwilami zbyt twardy i nieczuły, zbyt wspaniały, władczy i królewski. Przyjaźń między przedstawicielami różnych, nierzadko skonflitowanych plemion, którzy tworzą drużynę, powstaje w książce stopniowo, gdyż muszą oni często pokonać wzajemną nieufność. Ten sojusz Wolnych Plemion przeciwko złu ma bardzo głęboką wymowę. Zapytał mnie ktoś: "Dlaczego krasnoludy i elfowie się nie lubią?" Odpowiedziałam: "Z tych samych przyczyn, dla których nie lubią się Azerowie i Ormianie, Arabowie i Żydzi. Nikt już nie pamięta, jak i kiedy to się zaczęło".  W tym kontekscie przyjaźń między Gimlim i Legolasem to godny naśladowania przykład - z tym że jej po prostu nie ma w filmie  - a raczej: w kinowej wersji filmu, gdyż reżyserska, która ma się ukazać na DVD we wrześniu, dłuższa o pół godziny, ma ponoć pogłębioną warstwę psychologiczną. Istnieje też, nieprzeznaczona do dystrybucji, wersja pięciogodzinna, po której wszyscy fani obiecują sobie uzupełnienia wszelkich skrótów. Zorganizowali zresztą petycję w sprawie jej upublicznienia, którą podpisało mnóstwo ludzi na obu kontynentach. Może New Line Cinema złamie się...
    Jeszcze jednego wymiaru zabrakło mi w filmie - choć może brak ten uzupełnią druga i trzecia część. Chodzi o klimat dekadencji i przemijania. Świat opisywany przez Tolkiena przeżywa początek końca, stoi u progu zmierzchu. Elfowie odchodzą ze Śródziemia, a wraz z nimi ich wspaniała kultura i duchowość. Nadchodzi era dominacji ludzi - słąbych, podzielonych, skonflikowanych, którzy ponad wszystko pożądają władzy. A jak wygląda efekt tych zmian - nasz świat współczesny, świat ludzki - widzimy wszyscy.

* * *

    Wiedźmin (teza) stworzony był z inwencją i pomysłowością (zwichniętą) i okazał się filmem słabym.
    Harry'ego Pottera (antytezę) nakręcono bez inwencji i w efekcie powstał film poprawny. 
    Władca Pierścieni powstał przy dużym wysiłku kreatorskim, a mimo to jest filmem nie tylko poprawnym, lecz dobrym - a wręcz, by nie rozpłynąć się w superlatywach - z małymi zastrzeżeniami genialnym. I ma szansę zostać trylogią dziesięciolecia i zdominować wyobraźnię pokolenia, podobnie jak Gwiezdne wojny (stare gwiezdne wojny) dwadzieścia lat temu. Wbrew temu wszystkiemu, co mówi się o Oskarach, mimo iż dostał cztery statuetki - za zdjęcia, muzykę, charakteryzację i efekty specjalne[12] - w tych kategoriach bije on wszelkie mistrzostwo świata.. Efekty są jak dobry makijaż: niewidoczne, ale skuteczne. Ale sekretem filmu  nie są miliardy dolarów włożone w oranie nowozelandzkich pól i sadzenie na nich kapusty, w ręcznie robione ubrania i w komputerowe pomniejszanie hobbitów i krasnoludów. Sekretem jego jest miłość. Christopher Lee (Saruman): "Zawsze marzyłem o tym, żę pewnego dnia ktoś zrealizuje film na podstawie Władcy Pierścieni, a ja w nim zagram. Najpierw przeczytałem Hobbita, a potem pochłonąłem wszystkie trzy tomy Władcy Pierścieni w miarę, jak się ukazywały. Od tego czasu [od 1954 roku!- przyp. mój] przynajmniej raz w roku wracam do tej książki". "Te filmy - mówi Peter Jackson o trzech częściach Władcy Pierścieni - są naprawdę dziełem i owocem miłości: nakręcone dla fanów książki i przez fanów książki"[13]. Co widać, i słychać, i czuć.

PRZEMYSŁ KSIĄŻKOWY KONTRA PRZEMYSŁ FILMOWY

    Pytanie towarzyszące premierom ekranizacji trzech bestsellerów brzmiało: czy film - jako łatwiejszy w odbiorze, nie wymagający wysiłku imaginacyjnego i intelektualnego, nie odwiedzie ludzi od czytania książek?
    Po premierze Wiedźmina książki Sapkowskiego nie zniknęły nagle z półek księgarń - czemu dziwić się trudno. W Harrym Potterze wychowawcy i rodzice widzą szansę na zainteresowanie dzieci książkami w ogóle i odrodzenie dziecięcego czytelnictwa. Popularność czterech tomów nie ukończonego jeszcze cyklu, którego pierwszą część właśnie sfilmowano, nie słabnie od paru lat. Niestety, wiele dzieci poza Harrym Potterem nie sięga do nieczego innego, młodsze wręcz postrzegają to jako swego rodzaju zdradę, za sprzeniewierzenie się Harry'emu, tak jakby pomiędzy poszczególnymi książkami istniała wrogość (w podobny sposób moje pokolenie postrzegało muzykę - depesze nienawidzili się z rapowcami, metale z rockerami etc). Wielu z tych, którzy wybrali się na Władcę Pierścieni, przeczytało książkę po raz pierwszy przed pójściem - aby zachować odpowiednią kolejność. Niektórzy żałowali tego potem, gdyż w kinie, nie wiedząc jak sprawy się potoczą, mieliby lepsze katharsis. Natomiast ogromne masy tych, którzy nie czytali Tolkiena w ogóle, wręcz rzuciło się na powieść - nie tylko po to, by z drugiego i trzeciego tomu dowiedzieć się, co będzie dalej. Znajomy, polonista, dorosły i poważny człowiek, ojciec dwójki dorastających dzieci, mówił mi: "Byłem zafascynowany. Nie sądziłem, że w moim wieku jakakolwiek książka może mnie jeszcze tak zachwycić".


Przypisy:
1. Wszystkiem zamieszczone w tekście cytaty z opowiadań Andrzeja Sapkowskiego podaję na podstawie wydań: Miecz przeznaczenia, superNOWA, Warszawa 1996, i Ostatnie życzenie, superNOWA, Warszawa 1998.
2. Cytaty na podstawie książki Jeanne K. Rowling Harry Potter i kamień filozoficzny, przeł. Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2000.
3. W rolach głównych wystąpili: Daniel Radcliffe - Harry Potter, Emma Watson - Hermiona Granger, Ruppert Grint - Ron Weasley, Tom Felton - Draco Malfoy,  Alan Rickman - Prof. Severus Snape, Richard Harris - Prof. Albus Dumbledore,  Robbie Coltrane - Rubeus Hagrid, Dame Maggie Smith - Prof. McGonagall, Ian Hart - Prof. Quirrell,  Sean Biggerstaff - Oliver Wood. David Bradley - Argus Filch. Reżyseria: Chris Columbus.
4. Stanisław Krajski, Dyskretny urok New Age, Nasz Dziennik z 19 lutego 2001.
5. Czesław Miłosz, Hobbit: bohater XX wieku, Tygodnik Powszechny 2002 nr 8, s. 9.
6. Role Plaing Game - gra w kilkuosobowym zespole, polegająca na imaginacyjnym wcielaniu się uczestników  w  postaci i kierowaniu nimi. Zdarzenia zewnętrzne ustalane są przez prowadzącego grę na podstawie scenariusza i rzutów kostkami. Do gry nie używa się żadnych plansz ani rekwizytów.
7. Mam świadomość, że termin Trylogia w odniesieniu do książki jest nieprawidłowy: jej podział na trzy woluminy to kwestia czysto edytorsko-techniczna. Więcej na ten ten temat pisze Marek Gumkowski w nocie wydawniczej zamieszczonej w pierwszym tomie wydania Władcy Pierścieni Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego Muza SA, Warszawa 2002, s. 7. Jest to jednak termin powszechnie przyjęty i zrozumiały, więc zdecydowałam się na jego używanie.
8. Brian Sibley, Władca Pierścieni. Przewodnik po filmie, przeł. Aleksandra Jagiełowicz, Warszawa 2001, s. 15.
9. Wszystkie cytaty na podstawie: J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni , w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej, Warszawa 2002.
10. Sibley, op. cit., s. 44.
11. Andrzej Franaszek, Zagubione w przekładzie, Tygodnik Powszechny 2002 nr 8, s. 13.
12. Nagrody Akademii otrzymali: Andrew Lesnie (zdjęcia), Howard Shore (muzyka), Peter Owen i Richard Taylor (charakteryzacja), Jim Rygiel i  Richard Taylor (efekty specjalne).
13. Sibley, op. cit., s. 7, 51.