Ten szkic ukazał się w 2002 roku w
Szczecińskim Dwumiesięczniku Kulturalnym
pacyfka monika anna maria
pogoda
pac
pacyfka
Sfilmować marzenie
O ekranizacjach
Wiedźmina, Harry'ego Pottera i Władcy
Pierścieni
Przekłady są jak kobiety. Wierne nie
są piękne, piękne nie są wierne.
Szczególnie trudno
jest przekładać na obraz i dźwięk to co żyło dotąd w słowie -
i w wyobraźni zakochanych czytelników.
A jednak kino sięgnęło po Wiedźmina, Harry'ego Pottera i Władcę Pierścieni - i odważyło się nadać kształt filmu książkom, które dla rzesz ich fanów są przedmiotami kultu - czego wyrazem są fankluby, zloty i spotkania, strony internetowe, systemy RPG oparte na fabule i postaciach z xiążek i tak dalej.
TEZA
Ze zrozumiałych przyczyn krąg
wielbicieli prozy Andrzeja Sapkowskiego ma zasięg ograniczony do
naszego pięknego kraju. Dwa tomy opowiadań i pięciotomowa saga
znalazły tysiące nabywców i entuzjastycznych wielbicieli,
którzy zareagowali na wieść o rychłej ekranizacji
sceptycyzmem i powątpiewaniem. Pierwszą burzę wywołał pomysł
obsadzenia w głównej roli Michała Żebrowskiego, który
kojarzył się z zakochanymi rycerzykami z serii bogoojczyźnianej,
Tadeuszowsko-Skrzetuskiej. Ja osobiście byłam dużo spokojniejsza,
gdyż, w przeciwieństwie do czytelników młodszego pokolenia
pamiętałam role Żebrowskiego w Teatrze Telewizji, gdzie jeszcze
jako student PWST zagrał Konrada w Dziadach i jeszcze wcześniej
Kordiana. Były to znakomite kreacje, ufałam zatem, że aktor ów
poradzi sobie z postacią Geralta z Rivii, targanego wewnętrznymi
sprzecznościami, szlachetnego bojownika o dobro rodzaju ludzkiego,
zagubionego w świecie i nie rozumianego przez społeczeństwo,
nieszczęśliwego w tragicznej i niespełnialnej miłości (brzmi jak
z podręcznika do romantyzmu, nieprawdaż?). Fani zaś uciszyli się,
gdy opublikowano zdjęcia z planu ukazujące wspaniałą
charakteryzację. Z lekturowo-szkolnego, superprodukcyjnego,
gładkolicego pana Tadeusza aktor przeistoczony został w
niedogolonego długowłosego dzikusa z paskudną szramą na twarzy -
ach, cudo.
Twórcy filmu zdecydowali się na oparcie
scenariusza na opowiadaniach, i to nie na wszystkich. Bardzo mądry
pomysł, bo pięciotomowa saga obejmuje materiał na przynajmniej
trzy pełnometrażowe filmy. Na tym, niestety, dobre pomysły
skończyły się. Z opowiadań należało wybrać kilka powiązanych
ze sobą nie tylko postacią głównego bohatera. W trzech z
istniejących czternastu (Kwestia ceny, Miecz przeznaczenia, Coś
więcej ) pojawia się wątek królowej Calanthe i jej
wnuczki Ciri, logicznym wyborem zatem było uwzględnienie tychże
wątków. Ale nie można było przecież stworzyć filmu bez
dogmatycznie koniecznych bożków: Gołego Biustu, Sieczki na
Miecze i Straszliwego Potwora. Zatem należało włączyć do
scenariusza historie o smoku (Granica możliwości), o
Blaviken (Mniejsze zło) i o Yennefer. Czarodziejkę udało się
upchnąć razem ze smokiem, aczkolwiek kompresja, jakiej uległ ów
wątek, doprowadziła do reductio ab absurdum - w zasadzie nie
dowiadujemy się nic o przeszłości Yennefer i jej związku z
Geraltem, poza tym, że kiedyś leczyła go z rany (to białe to
chyba bandaż) i po odzyskaniu sił wiedźmin spożytkował je na to,
by łoże boleści wraz z sanitariuszką przekształcić na łoże
rozkoszy. Ich problemy interpersonalne, przejawiające się w
dalszych rozmowach, sprowadzają się do faktu, że Yennefer nie
mogła znieść lęku, czy Geralt wróci z pracy czy nie -
skoro wykonuje tak niebezpieczny zawód. Nie chciała być żoną
policjanta, po prostu. Po prostacku, rzec można.
Uproszczenia materii emocjonalnej nie kończą się na tem;
scenariusz pomija całkowicie historię odnalezienia Ciri przez
Geralta w Brokilonie, lesie driad. Bez tej części ich wspólnej
historii nie sposób nie tylko zrozumieć, ale nawet dostrzec
ich głębokiej więzi uczuciowej. W filmie miłość Wiedźmina i
dziewczynki zaczyna się od i ogranicza się do rzucenia przez Ciri w
Geralta śnieżką na podwórcu przed klasztorem Melitele.
Poszatkowane epizody scenarzysta usiłował uspójnić przez
rozbudowanie i wplecenie pomiędzy inne wątku Renfri zwanej
Dzierzbą, i stworzenie nowej postaci wiedźmina renegata, Gwidona,
którego rozdmuchano z przelotnie pojawiającego się w Głosie
rozsądku rycerza zakonu Białej Róży, Falwicka. Aby
udramatyzować zaginięcie Ciri, dodano tu intrygę z porwaniem jej
przez ludzi cesarza i wyrżnięcie kapłanek Melitele przez bandę
Renfri. W ten sposób oszczędzono zaś Geraltowi moralnych
rozterek, związanych z posiekaniem na kotlety mielone Dzierzby i jej
ludzi w Blaviken; wprawdzie nie wiedział o tym, kto puścił z dymem
chram, ale pewnie wyczuł to wiedźmińską intuicją, podobnie jak
Falwick, ex-wiedźmin, przy pomocy tej samej intuicji antycypuje, że
Geralt owej sieczki dokona. W tym duchu nazywa go "rzeźnikiem z
Blaviken" na ponad pół filmowej godziny przed dokonaniem
rzezi. Takimi kiksami kończy się bezmyślne przepisywanie
dialogów
z książki; należało je przepisywać natomiast w innych miejscach
(do czego jeszce powrócę).
Po
pierwszym obejrzeniu film robi wrażenie chaotycznego zlepku
wydarzeń, o mglistych wzajemnych związkach i pozbawionych jakiejś
głównej osi, ramy czy innego szkieletu kompozycyjnego. Jakby
to powiedział Yarpen Zigrin, nie trzyma się kupy. Tylko część
odpowiedzialności za ów stan rzeczy zrzucić można na
producentów, którzy w ostatniej chwili zdecydowali się
skrócić film z trzech godzin do dwóch, siekając
fabułę do tego stopnia, że autor scenariusza, Michał Szczerbic,
wycofał swe nazwisko z czołówki filmu, gdyż przerażony
efektem stwierdził, że nie będzie firmował takiej rąbanki.
Odpowiednie dać rzeczy słowo
Jedną z mocniejszych stron prozy Andrzeja
Sapkowskiego są mistrzowskie dialogi, skrzące się od humoru i
precyzyjnie oddające charakter postaci. Scenarzysta jednak wysilił
się na własną radosną twórczość na tym polu, myśląc
może, iż niewykazywanie inwencji i kreatywności nie przystoi w
naszych czasach. Tymczasem nie jest ujmą i dyshonorem przepisać
dialog, jeśli jest on dobry, i jeśli oczywiście nie mamy na celu
plagiatu, lecz przekład sztuki słowa na sztukę filmową, która
również słowem się posługuje. Tym bardziej że, jak
pouczał nas dość długo miłościwie nam panujący Postmodernizm
(do którego orszaku zaliczać Sapkowskiego raczyła Krytyka),
nihil novi sub sole i nie da się napisać nic, co już
wcześniej nie zostałoby napisane. Zatem, dialogów trafnych w
filmie mamy łącznie dwa, (słownie: dwa), i to są właśnie te
wstydliwie przepisane. (Nenneke do Taillesa, który rzucił
rękawicę: "podnieś to synku, tu nie wolno śmiecić" i
wiedźmin do kota: "kici, kici... ja też cię nie lubię,
żartowałem").[1]
Te, których nie
przepisano, pojawiły się w uproszczonej bądź spłyconej formie. A
dialogi dopisane przez scenarzystę są po prostu żenujące, czasem
do bólu.
Egzemplifikacja do dwóch
tez powyższych:
Opowieść Jaskra o pojawieniu
się smoka. Skrócono ją i dookolne dialogi, a to przepyszny
text. W filmie: "nie minęły dwa pacierze", w książce:
"Nie minął czas, jaki wprawnemu mężczyźnie zajmuje
rozsznurownie damskiego gorsetu". Film: "Usypaliśmy im
zgrabny kurhanik", książka: "Usypaliśmy im potem mały,
ale cieszący oko kurhanik". Film: "Cny Smoku!",
książka: Ej, ty tam! Smoku chędożony!" (to smok odpowiada
"cny heroldzie!"). Film: "To nie jest smok, którego
tropimy, który siedzi na skarbie. Po co nam on?" Książka:
"To nie jest smok, którego tropimy, który siedzi w
jamie, na kruszcu i klejnotach. Ten tu siedzi na rzyci jedynie. Po
cholerę nam on?" (Ach, ta przaśna i staropolska, sapkowska
rzyć, jak mi jej brakowało. Ani jednej rzyci w całym filmie. A
tymczasem Sapkowski bez rzyci jest jak, nie przymierzając, rycerz
bez blizny.)
Dowody na poparcie tezy
drugiej: Patetyczne rozmowy Calanthe z córką: "Chciałam
otworzyć przed tobą serce, ale ty nigdy nie miałaś czasu! Byle
dzieciak na podgrodziu więcej ma ciepła i miłości niż ja!"
Na koniec królewna tłumaczy jak krowie na rowie: "Ja
jestem... ja będę miała dziecko". Podobnie
łopatologicznie musi tłumaczyć królowi Niedamirowi
wiedźmin, że smok pragnie pokoju, choć mógłby wszytkich
spalić ogniem w jednej chwili.
Najzabawniejszy z textów wypowiedzianych przez Wiedźmina:
"Mam powody, by przypuszczać, że Pavetta i Duny żyli jak mąż
z żoną. I że Pavetta nie jest panną".
Klejenie w bezkształtne ciągi poszatkowanych
epizodów i okaleczanie dialogów to nie wszystkie
grzechy scenariusza. Wątki, które zachowano, poprzekręcane
zostały w dziwaczny sposób, odbierający im dynamiki (przez
rozciągnięcie) bądź zrozumiałości (przez skrócenie).
Rozgrywka pomiędzy Jeżem z Erlenwaldu a królową Calanthe,
gra, w której stawką była ręka królewny, w
opowiadaniu "Kwestia ceny" została przez Sapkowskiego
splątana i rozplątana jak w najpiekniejszej tragedii greckiej - z
zachowaniem jedności czasu, miejsca i akcji, przy czym narrator nie
jest wszechwiedzący i nic tu nie ma do wyjaśniania - wszystko
rozgrywa się dialogach i czynach. To fabularny majstersztyk, w
którym autor mistrzowsko buduje napięcie, poprzez
nawarstwianie zagadek i dodawanie odpowiedzi, które rodzą
nowe pytania - aż do rozwiązania w efektownym finale. W filmie
rozciągnięto tę sprawę na pozbawiony napięcia długotrwały ciąg
zdarzeń - widać scenarzysta uznał, że widzowie są zbyt tępi, by
zrozumieć tę historię, jeśli przedstawi się ją tak, jak w
książce. Trudno.
Niezrozumiałości jest
dużo więcej niż łopatologii. Pierwszą są wspomniane już więzi
między Geraltem a Yennefer bądź między Geraltem a Ciri; jeśli
ktoś nie zna xiążki, to nie wiem, czy pojmie, na czym polegał
problem Yennefer i po co potrzebny był jej smok. Nie wiem także,
czy widz nie znający opowiadań domyśli się, że smok i Borch Trzy
Kawki są tą samą osobą (w końcu złoty gad znika w chmurze
ognia, a na jego miejscu pojawiają się: Borch, jego Zerrikanki i
niosące ich wierzchowce, czyli aż sześć istot). Nie jest
jasno powiedziane, że Yennefer jako czarodziejka nie może mieć
dzieci, a bardzo chce je mieć (dzięki lekom ze smoczych tkanek).
Zamiast tego mamy histeryczną obronę smoczątka przez nią, co
ma chyba pokazać jej instynkt macierzyński (ciekawe, tatusia
chciała utrupić, a synka nie pozwala, bo "To jest dziecko!!!".
Może chce go sobie wyhodować na dorosłego smoka i wtedy?)
Dialog zamykający ten wątek, kiedy Geralt pyta Borcha, czy
umie czytać w myślach, a potem Yennefer oświadcza, że ona też
umie, jest niezrozumiały nawet dla Sapkofanów; żeby dojść,
o co tu chodzi, trzeba umieć czytać w myślach (scenarzysty). A
wystarczyłoby parę wymownych spojrzeń Geralta na czarodziejkę, by
pokazać nam, o czym on myśli (jeżeli myślał o tym, o czym myślę,
że myślał).
Na marginesie dorzucę, że
plastikowe smoczątko jest w sposób niezamierzony
najśmieszniejszym detalem w filmie. Idiotyczne nie do opisania.
"Czy halla tronowa Cintry to karczma?"
Sapkowski potrafi malować słowem - kilkoma
pociągnięciami pióra tworzy wymowne obrazy i wprawia je w
ruch bądź zatrzymuje. Podam przykład:
"Stół
siejąc dokoła zastawą i jadłem, wznosił się wirując, ciężkie
krzesła latały po halli roztrzaskując się o ściany, łopotały,
wzbijając tumany kurzu, gobeliny i arrasy. Od wejścia słychać
było łomot wrzask i suche trzaski drzewców gizarm pękających
jak patyki.
(...)
Pavetta wyła. Obracając
się, cięła krzykiem jak batem wszytko i wszytkich. (...) Na oczach
Geralta wielkie srebrne naczynie do sosu, rzeźbione w kształt
wielowiosłowej nawy z zadartym dziobem, zwaliło z nóg
probującego umykać wojewodę o trudnym do zapamiętania nazwisku. Z
powały cichutko sypał się tynk. Pod powałą krążył stół,
rozpłaszczony na nim Crach an Craite miotał w dół ohydne
przeklenstwa.
Geralt doczołgał się do
Myszowora, obaj przypadli za górką, ktorą licząc od dołu,
tworzyli Paszkot ze Streptu, beczułka piwa, Drogodar, krzesło i
lutnia Drogodara.
-To czysta, pierwotna Moc! -
wrzasnął druid, przekrzykując harmider i łomot. - Ona nad tym nie
panuje!
-Wiem! - odwrzasnął Geralt.
Spadający nie wiadomo skąd pieczony bażant, wciąż z kilkoma
pręgowanymi piórami tkwiącymi w kuprze, wyrżnął go w
plecy.
(...)
Dookoła
padał ciężki deszcz talerzy i resztek jadła, eksplodowały w
zetknięciu z posadzką kryształowe karafy. (...) Krzycząc dziko
niby wielki głuszec przeleciał nad ich głowami kasztelan Haxo.
Ogromny łeb gotowanego karpia rozbryznął się się na piersi
Geralta, na złotym polu, niedźwiedziu i pannie z Czteroroga. (...)
- Cuach op arse, ghoul y badraigh mal an cuach
- powtarzał Crach an Craite, plując krwią płynącą z
przegryzionej wargi.
- Opanuj się, Crach -
powiedział z wysiłkiem Myszowór, otrzepując przód
ubioru z gryczanej kaszy. - Tu są kobiety.
-
Medyka! - krzyknął cienko Windhalm z Attre, schylony nad
Rainfarnem.
- Wody! - wołał jeden z braci ze
Streptu, Dzirżygórka, dusząc własnym kaftanem tlący się
gobelin.
- I piwa! (...)"
Czytając,
widzę, słyszę, daję się porwać i pomimo dramatyzmu sytuacji
zaśmiewam się. Nie trzeba wielkiej siły imaginacji, by wyobrazić
sobie, jak możnaby sfilmować tę scenę. Efekty specjalne, które
trzebaby zastosować, nie wydają się być szczególnie
skomplikowane. Ot, trochę latających przedmiotów, migoczący
ogień pochodni, prosta sprawa. Tymczasem: halla tronowa Cintry
wygląda jak remiza strażacka, goło i obskurnie, ciasno i skromnie.
Ani jednego arrasu, na stołach niemal pusto, a zamiast fruwających
mebli i nakryć - odskakujące z kufli pokrywki i jakiś małe
wodotryski z kielichów. Może budżet filmu był zbyt
dziurawy, by tłuc kryształowe karafy na tę okoliczność. (Och,
jak pięknie, migocząc, rozpryskiwałyby się, wirujące w
zwolnionym tempie odłamki, ach, ach...) Brak tu jakiejkolwiek
dynamiki, po prostu płakać się chce, że można było tak nędznie
pokazać, tak sfuszerować tę scenę. Więcej expresji, ruchu i
wyrazu można zobaczyć na byle teledysku dowolnych kręcizadków
na kanale Viva.
Walki na miecze - z potworami i ludźmi - są
niewiele lepsze. Potwory cyfrowe są ewidentnie cyfrowe, a bestie
lateksowe - do bólu lateksowe (takie straszydełka, tylko
mniejsze, można za parę złotych kupić na promenadzie w
Międzyzdrojach). Smok - niczym z gry komputerowej - jest jednak
bardzo ładny, choć nie tak ładny, jak w opisie Sapkowskiego.
(Szkoda tylko, że na początku mówi kompletnie niezrozumiale,
coś w rodzaju "ghrrr bhrrbr")
Wiedźmin to nie tylko mistrz magii, ale przede wszystkim miecza - a
Sapkowski to nie tylko mistrz dialogu, ale i narracji. Walki opisane
przez niego nie tylko zatrzynują oddech - one jawią się przed
oczyma duszy mojej - "Kły błysnęły oślepiającą bielą.
Geralt skoczył. Każdy ruch, każdy krok jaki należało teraz
wykonać, był wyuczony, nieunikniony, automatyczny i śmiertelnie
pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich kroków
przedtem, kończy się na lewą nogę mocnym, zdecydowanym
stąpnięciem. Skręt tułowia, ostre, zamaszyste cięcie. Zobaczył
jej oczy. Nic już nie mogło się zmienić. Usłyszał głos. Nic.
Krzyknął, by zagłuszyć słowo, które powtarzała. Nic nie
mogło. Ciął.
Uderzył pewnie, jak setki
razy przedtem, środkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuując
rytm ruchu, zrobił czwarty krok i półobrót. Klinga,
pod koniec półobrotu już wolna, sunęła za nim błyszcząc,
wlokąc za sobą wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne włosy
zafalowały rozwiewając się, płynęły w powietrzu, płynęły,
płynęły, płynęły...
Głowa upadła na
żwir.
(...)"
Jak natomiast sprawa wygląda w filmie?
Zacznijmy od walki Eycka van Denesle ze smokiem. Z niewiadomych
przyczyn rycerz wyhamowuje przed przeciwnikiem, po czym zaczyna
kręcić się w kółko i pozwala się zwalić z konia.
Machnięcie ogonem i Eyck leży.
Kiedy Geralt
dobywa miecza, niezależnie od tego czy rąbie ludzi czy potwory,
kamera pokazuje głównie takie zbliżenia, żeby nie było
zbyt dobrze widać, co siecze ani jak to robi. Jeśli już widzimy
cokolwiek z większej odległości, przeciwnicy lecą na wiedźmina
trzymając swą broń dokładnie tak wysoko, by mógł ich bez
problemu przekłuć. Robią to oczywiście bezładnie, pojedynczo,
żeby nie miał najmniejszego problemu z zarżnięciem ich po kolei.
Łucznicy uciekają w popłochu, gdy Geralt odbija w locie dwie
wypuszczone w jego stronę strzały. (Ja to widzę, czy wiem z
książki, że on odbija strzały w locie?) Zupełny brak dynamizmu i
napięcia. Nie znam się na walkach Wschodu, ale ze współpracy
z Jackiem Wysockim i jego Szóstym Danem został wiedźminowi
niewątpliwie ajkidocko-karatecki sposób wypuszczania
powietrza z płuc i natchniony wyraz twarzy podczas przebijania
przeciwników.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość autorowi zdjęć Bogdanowi
Stachurskiemu - pięknie rozegrano światło w scenie starcia z
Renfri na rynku w Blaviken, naprawdę wspaniale plątało się ono we
włosy Geralta i jego przeciwniczki, podobnie ślicznie wyglądały
trzciny na bagnach, na których wiedźmin usiekł potwora.
Sceny w plenerach są w ogóle dużo lepsze niż te we
wnętrzach. Krajobrazy Sudetów udowadniają, że nie trzeba
szukać tła na antypodach, by pokazać piękny pejzaż. Tutaj
spisano się na piątkę z plusem. Natomiast zamek królewski w
Cintrze, chram Melitele, wieża Stregobora - wyglądają mrocznie,
surowo, przaśnie i chędogo. Nie tajemniczo - obskurnie raczej. Może
to celowo stworzono taką koncepcję. Może tak miało być. Może to
właśnie jest nowatorswo, na tle kultury reklam i wiedoklipów,
z ich żywymi i ruchomymi kadrami innowacją artystyczną ma być
kadr statyczny, nudny, nieciekawy i niewyraźny. W którym ani
światła, ani kontrastu, ani ruchu, ani perspektywy, ani głębi
ostrości. Może to umyślny manifest-protest przeciwko estetyce
billboardowo-teledyskowej. Ale oglądając biało-czerwono-czarne
stroje na tle gołych, szarych ścian w pewnej chwili opadło mnie
wrażenie, że oglądam Krzyżaków Forda. W tym
momencie padły słowa "Zarządzam Sąd Boży!"
Jedna z walk została pokazana bardzo ciekawie, choć w zupełnie
inny sposób. Mówię o pojedynku Taillesa z wiedźminem,
któremu "dla wyrównania szans" zawiązano
oczy, a rycerzyk nie mógł nawet w niego trafić. Piękne,
zabawne i niebanalne. Jedyna udana inwencja w całym filmie. Szkoda
tylko, że nie ma tam komentarza krasnoluda Dennisa Cranmera: "Blizna
dla rycerza to zaszczytna pamiątka, powód do sławy i chwały,
której tak życzyła mu kapituła. Rycerz bez blizny to kutas,
nie rycerz". Krasnoludy pokazane są swoją drogą fatalnie -
tylko w półzbliżeniu, obok ludzi, po prostu stojących na
skrzynkach. Czy Yarpen Zigrin i jego smokobójcy są
krasnoludami, nie wiem, bo ani różnicy wzrostu, ani bród
gęstszych, ani brzydkich wyrazów dopatrzyć się u nich nie
sposób. Kiedy zaś Geralt spotyka elfów, mają oni
długie włosy, by nie było widać, że nie dorobiono im spiczastych
uszu.
Na dobicie dodam, że scena
omal-nie-spadnięcia Geralta i Yennefer nad przepaścią jest
również
niezbyt mrożąca krew w żyłach i oddechu nie zatrzymuje - tej
przepaści nawet za bardzo nie widać, co przecież można było
osiągnąć przez pionowo-strome ujęcia, skróty
perspektywiczne z wiszącymi na pierwszym planie i głębią
przepaści w tle, jakieś spadające-wirujące przedmioty, ktorych
los za chwilę podzielą ludzie, których życie zawisło na
lejcach... Ech, marzenia.
W każdym razie, najgłębsze estetyczne
wrażenie z całego filmu pozostawia... puszczony przed seansem
trailer Władcy Pierścieni .
Bez charakteru
Krasnoludom odebrano ich specyfikę rodzajową,
parlamentaryzując ich język (szkoda, że w tym samym czasie w
naszym parlamencie stało się dokładnie odwrotnie). Zerrikanki
wyglądają dość koszmarnie, opalone jak "laski dresiarzy"
(można było zaoszczędzić na solarium!), a nawet rozebrane do
stroju Ewy są niezbyt atrakcyjne. W każdym razie śmiałość scen
z obnażonymi niewiastami została zachowana - tu nie odbiegnięto od
oryginału. Statyści również nie oszałamiają
profesjonalizmem - gwardziści, których jedyną rolą jest
mdlenie, nawet tego nie robią porządnie, a kapłanki z pogańskiej
świątyni Melitele, przestraszone, drą się "O Jezu!"
(Godny pozazdroszczenia ekumenizm!)
Kinga
Ilgner, występująca w roli Renfri, kobiety-potwora, jest dość
sztywna, Pavetta (Agata Buzek) - blada i bez wyrazu. Ale to nic w
porównaniu z małą Ciri (Marta Bitner). Zawsze mnie
zadziwiała umiejętność wyszukiwania kompletnie pozbawionych
talentu dzieci, którą rozwinęli nasi polscy twórcy
filmowi. Dzieciak po prostu deklamuje swą rolę niczym wierszyk na
okolicznościowej akademii ku czci rewolucji październikowej.
Denerwuje, nie wzrusza. Kładzie każdą scenę. Za każdym razem,
kiedy czytam finalną scenę odnalezienia dziewczynki w opowiadaniu
Coś więcej, nie udaje mi się powstrzymać łez. W filmie,
słysząc sztuczne gadanie małej, można najwyżej się roześmiać.
"Je-stem-two-im-prze-zna-cze-niem pra-wda-Ge-ralt?
Je-stem-two-im-prze-zna-cze-niem!" I nawet pełna uczucia
odpowiedź "Jesteś czymś więcej, Ciri." - nie ratuje
sprawy. Tym bardziej że widz nie zna poprzedzających ją w
opowiadaniu reflexji, rozważań i rozmów Geralta na temat
przeznaczenia i "czegoś więcej", więc w sumie nie wie o
co chodzi z tym "czymś więcej".
Rola dumnej i władczej, a zarazej pełnej uroku królowej
Calanthe została położona przez scenariusz: u Sapkowskiego miała
ona tyle godności - czy też pychą raczej to nazwać należy - że
kiedy wiedźmin przyszedł zabrać jej jedynego pozostałego przy
życiu potomka, nie ona uklękła przed Geraltem, lecz on przed nią!
Ale taka scena byłaby dużo dłuższa, bardziej skomplikowana... A
czas, to pieniądz.
Rolę czarodziejki
Yennefer również załatwiono przez scenariusz (a raczej,
podobno, przez dokonane przed premierą skróty) - nie dano jej
czasu, by wyraziła swe problemy, by pokłóciła się choć
raz z Geraltem, by w ten sposób naświetlić łączącą ich
więź, by ukazać jej ostry charakter. Tak naprawdę, kiedy wiszą
oboje nad przepaścią, to Geralt prosi o przebaczenie, a ona odmawia
- w filmie zaś mówi "Wybacz, nie umiem kochać".
Żenada.
Świetnie zagrana przez Annę Dymną
została rola najwyższej kapłanki i przełożonej chramu Melitele.
Nenneke jest mądra, pełna godności, autorytatywna, wielka.
Obsadzenie Zbigniewa Zamachowskiego w roli Jaskra, poety, barda,
zwanego - jak sam twierdzi - "niezrównanym" przez
dziewczęta, było poddawane w wątpliwość przez Sapkomanów
- to ma być ten wielki uwodziciel? Tymczasem wybór jawi mi
się trafnym - ten właśnie aktor świetnie pokazał inną,
ważniejszą część osobowości Jaskra - tryskającego
błyskotliwym, acz zbereźnym humorem. Oczywiście na tyle, na
ile pozwolił mu scenariusz. Oprócz tego - śpiewa naprawdę
ładnie. (Słowa kilku piosenek na szczęście przepisano z książki
- te są poetycko najlepsze. Grzegorz Ciechowski, po którym
łez nigdy dosyć, wspaniale spisał się jako autor muzyki.) Jaskier
zatem pozostał sobą, mimo braku śliwkowego kapelusika, który
twórcy zamienili na zielony - bo tak im lepiej harmonizował z
krajobrazem.
Ciekawszymi kreacjami są: dobrze
zagrany przez Andrzeja Chyrę rycerz Borch Trzy Kawki, oraz Maria
Peszek jako Iola, wieszczka z chramu Melitele - niefilmowa uroda,
demonizm połączony z jednoznacznie pozytywną wymową tej postaci.
Michał Żebrowski był wspaniały - zagrał nie
tylko poprawnie, ale i z charakterem, i z uczuciem. Zrobił, co w
jego mocy - bo nie był w stanie przeskoczyć nad zadanym mu tekstem.
Ale nawet tak słabo napisaną rolę potrafił zagrać z pełną
klasą.
***
W całym filmie nie ma zatem tak
charakterystycznego dla Sapkowskiego humoru i równie
charakterystycznej dynamiki i obrazowości. W opowiadaniach o
wiedźminie każde zdanie jest dynamiczne, jest w nim ruch i
migotanie. Tu muszę zaznaczyć, że proza Sapkowskiego to nie tylko
banalne fantasy o magii i mieczu. Gdyby opowiadania o wiedźminie
były zgrabnie skomponowanymi żartobliwymi historiami o rąbaniu,
nie byłyby tak zajmujące i nie angażowałyby na lata wyobraźni
fanów. Wyposażone w misterny szkielet głębszych sensów,
zawsze dotyczą jakiegoś problemu lub kilku problemów -
psychologicznych, społecznych czy egzystencjalnych - a każdy z nich
jest konsekwentnie odsłaniany z różnych stron. Wyłaniające
się pytania najczęściej pozostają bez odpowiedzi. W opowiadaniu
Granica możliwości o wyprawie przeciw smokowi osiowych
zagadnień jest kilka. Złoty smok - to mutant; Geralt i Trzy Kawki
(który nie ujawnił jeszcze swej drugiej tożsamości)
zastanawiają się nad tym, czy on w ogóle może istnieć
i czy ma szansę przetrwać. Problem ten dotyczy także wiedźmina i
Yennefer, którzy - jako że ich organizmy poddano mutacjom -
są sterylni. To jest to brzemię, z którym zmaga się
Yennefer i które każe jej pragnąć smoka dla siebie.
Z tej historii dowiadujemy się także o innych negatywnych
aspektach natury ludzkiej - o żądzy posiadania i władzy, która
gna za smokiem Rębaczy, krasnoludów i króla Niedamira.
W tym i w innych opowiadaniach bardzo silnie zaznacza się problem
"ekologiczny": czarownik Dorregaray zamierza
uniemożliwić zabicie smoka, zarzuca wiedźminowi, że zabija
za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków. Geralt
odpowiada: "Przejdź się kiedyś do matki, której
dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć,
bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją."
Wiedźmin jednak zmaga się z wątpliwościami, jak ustalić granicę
między dobrem a złem i jakich dokonać wyborów - gdyż dobro
jednych często jest złem dla drugich. Cały ten wachlarz
problemów
emocjonalnych, moralnych, ekologicznych, politycznych i innych
rozwija przed nami autor w jednym raptem opowiadaniu - i nie daje
żadnej gotowej odpowiedzi, pozostawiając czytelnikowi mnóstwo
pytań. Film natomiast wyprany jest doszczętnie ze wszystkich tych
warstw i sensów, do banału uproszczony, nie ma tu słowa ni
gestu o ekologii, o polityce, o etyce, o emocjach nawet. Młody
król
Niedamir po trzech patetycznych zdaniach powiedzianych przez
wiedźmina rezygnuje z zabicia smoka i wraca do siebie ze swą świtą
- scenarzysta nie dał mu szans na przejście przemian wewnętrznych
pod wpływem wydarzeń i rozmów z różnymi osobami.
Wiedźmin musi też sam wypowiedzieć konkluzję ("Chciwość
zabrała wam rozum. Wolę każdego potwora od was") - bo widzowi
nie dano szans, by sam do niej doszedł. Trzeba było skrócić
- skrócono. Skrócono tę historię o głowę.
Jednym z najważniejszych problemów, poruszanych w prozie
Sapkowskiego, jest ta wrodzona człowiekowi podłość, powodująca
że odrzuca on wszystko, co się od niego różni. Odrzucony
przez społeczność ludzką jest wiedźmin - bo jest inny, bo nie
jest człowiekiem, lecz mutantem. Odrzucane, dyskryminowane,
zabijane, eksterminowane są przez ludzi inne rozumne rasy: elfy,
driady, krasnoludy. "To wy ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co
różni się od was, choćby tylko ksztłtem uszu" mówi
elf Filavandrel w opowiadaniu Kraniec świata. Cała ta
refleksja o kondycji ludzkiej, te problemy, z którymi zmagamy
się i my dziś w naszym świecie - w filmie nie istnieją.
Nadzieja
"Jaskier usiadł, zjarzał do księgi
leżącej na pulpicie.
- Historia? -
uśmiechnął się. - Roderick de Novembre? czytałem, czytałem. Gdy
studiowałem na akademii w Oxenfurcie, historia zajmowała drugie
miejsce na liście moich ulubionych przedmiotów.
- Co było na pierwszym miejscu?
- Geografia -
rzekł poważnie poeta. - Atlas świata był większy i łatwiej było
za nim ukryć gąsiorek wódki.
Geralt
zaśmiał się sucho, wstał, wyjął z regału Arkana magii i
alchemii Luniniego i Tyrssa i wyciągnął na światło dzienne
ukryte za opasłym tomiskiem pękate, oplecione słomą naczynie.
- Oho - poweselał wyraźnie bard. - Mądrość
i natchnienie, jak widzę, nadal kryją się w księgozbiorach. "
Film Wiedźmin Marka Brodzkiego daje
pewną nadzieję. Mianowicie udowadnia, że mimo iż sztuka filmowa
została doprowadzona do pewnych granic ostatecznych, mimo iż przy
pomocy tricków komputerowych można pozornie pokazać wszystko
- film nigdy nie wyprze książki, powieści, opowiadań. Bo nie
wszystko jednak da się zwizualizować. Gdyż bywają słowa bardziej
obrazowe od obrazów. Wiedźmin przekonuje, że nie
zawsze jeden obraz więcej wart jest niż tysiąc słów. Jedno
słowo Andrzeja Sapkowskiego bowiem więcej niesie wizji i sensów
niż tysiąc klatek taśmy filmowej Marka Brodzkiego. Dzięki temu
nadal pozostaje nadzieja, że literatura będzie potrzebna zawsze,
także w kulturze obrazkowej. Jaskier rzekł: "Popyt na poezję
i dźwięk strun lutni nie spadnie nigdy". I miał rację.
Koniec i bomba, a kto nie czytał, lecz ogądał - ten trąba.
ANTYTEZA
Zanim projekcja filmu "Harry Potter i kamień filozoficzny"
się zaczęła, byłam już mocno zdenerwowana z dwóch
powodów. Po pierwsze, w żadnym kinie w wojewódzkim
mieście Szczecinie nie udało mi się znaleźć projekcji w
oryginalnej wersji dźwiękowej z napisami. (Nie napiszę, w
których
miastach wojewódzkich moi znajomi mogli podziwiać piękną
brytyjską angielszczyznę aktorów i nie doznawać uczucia
schizofrenii na widok rozjeżdżającego się z "wypowiadanymi"
kwestiami ruchu ich ust). Drugi powód to fakt, że mimo
wybrania najpóźniejszego seansu otoczona byłam już na
wstępie odgłosami otwierania butelek z napojami gazowanymi,
rozdzierania toreb z cukierkami, ciamkaniem, chrupaniem, gryzieniem i
mlaskaniem. I to nie dzieci, ale młodzież właśnie była
najbardziej zaangażowana w tę zgubną i dla żołądków i
dla klimatu kulturalnego działalność. A mówią, że
współczesna młodzież w nic się nie angażuje. A to
nieprawda, jak widać - czy raczej - jak słychać. I czuć.
Zresztą, mogłam się tego spodziewać idąc
na film DLA DZIECI. Nakręcony na podstawie książki, na punkcie
której dzieci dostają prawdziwego bzika - co jest ewenementem
w czasach, kiedy pisklęta ludzkie, zanim nauczą się liter, umieją
już zabijać potwory i wrogich wojowników na ekranie
komputera, a filmy, komiksy, telewizja, kreskówki i wszelkie
mutimedia skutecznie odciążają je od wysiłku pracy umysłu, w tym
wyobraźni. Tymczasem Harry Potter podbił serca młodych
czytelników
- a także zainteresował wielu starszych. Powieść bowiem napisana
jest - można rzec - fachowo. Odpowiednio zmieszane humor i groza
podlane są fascynującym, magicznym sosem, a rozwój akcji
trzyma człowieka w napięciu, póki nie przeczyta książki do
końca. Dość rzec, że mój mąż, dorosły (podobno)
człowiek, kiedy upolowałam gdzieś wreszcie trzecią część,
czytał ją, aż skończył o czwartej rano. Dzięki czemu o mało
nie oblał egzaminu, który był trzy dni później...
Twórcy filmu zadeklarowali już na wstępie, że będą się
jak najściślej trzymać książki - i chwała im za to. Żadnych
poprawek, żadnych sztucznych ulepszeń, uatrakcyjnień - po prostu
pełna poprawność. Niestety, siłą rzeczy trzeba było dokonać
drobnych skrótów. Pominięto rzeczywiście te epizody,
które nie wpływały na spójność akcji (utarczki
uczniów w szkole bądź kolejne niesprawiedliwości ze strony
profesora Snape'a), lub zgrabnie łączono dwa w jeden (jak wyklucie
się smoka i przyłapanie Harry'ego i przyjaciół na łamaniu
szkolnego regulaminu). Z drugiej zaś strony okrojenie niektórych
dialogów o jedno czy dwa zdania często powodowało znaczne
spłycenie ich treści emocjonalnej.
Przede wszystkim nie dość
wyraźnie ukazano wredotę, dulszczyznę i odrażającą normalność
rodziny Dursleyów, u których wychowuje się osierocony
Harry. Ich nienawiść do wszystkiego, co inne, odmienne, ich
filisteria, ich rozpieszczanie egoistycznego do granic możliwości
syna i upokarzanie Harry'ego - warte byłyby, by przedłużyć film o
chociaż trzy minuty, o jedną wyrazistą scenę. Podobnie słabo
zaprezentowany został Draco Malfoy - syn bogatego i wysoko
postawionego ojca ze starego czarodziejskiego rodu, pogardzający
innymi za ich pochodzenie, bądź biedę. Wystarczyło dodać (a
właściwie: nie zabrać) mu kilka kwestii, by pokazać jego małość,
złośliwość, pychę i podłość. Tym bardziej że w książce ów
dzieciak potrafił formułować naprawdę krótkie, dosadne i
bardzo bolesne obelgi.
Ze scen pomiędzy trojgiem
przyjaciół najsłabiej wypadają właśnie te, które
prezentują ich wzajemne uczucia. W najbardziej dramatycznym momencie
- w lochach pod Hogwartem - Hermiona, uosobienie kujoństwa, wyznaje
Harry'emu, że to nie ona, lecz on jest wielkim czarodziejem, że jej
sukcesy to tylko efekt czytania książek i odrobiny inteligencji, a
on ma ważniejsze cnoty - przyjaźń i męstwo. W książce
dziewczynka jest i dużo bardziej naturalna, i gestami okazuje więcej
uczucia. W filmie scena ta jest krótsza, patetyczna i dość
płaska - ot, niczym kawa na ławę podana pointa i wnioski końcowe.
Identycznie jest w momencie, kiedy Harry odzyskuje zdrowie - w filmie
wychodzi na korytarz i słyszy jak Hermiona mówi: "Zaczyna
mi go brakować" (co za sztuczność) - w książce zaś - trwa
to chyba nawet krócej, za to sięga dużo głębiej...
Scenarzysta tu się nie popisał.
Przez takie
to, niby drobne niedopatrzenia uproszczona została warstwa
emocjonalna. Tymczasem wartość owej książki dla młodych
czytelników polega właśnie na tym jej wymiarze. Jak wiele
już lat temu zauważył Bruno Bettelheim, zadaniem baśni jest danie
dziecku wsparcia w sytuacjach, z którymi spotyka się w
realnym świecie. Książka Joanne K. Rowling spełnia to zadanie na
piątkę. Bowiem stosunki interpersonalne w Hogwarcie - szkole magii
i czarodziejstwa, w której uczy się Harry - są takie same,
jak w każdej innej szkole. Wszędzie bowiem pojawią się uczniowie,
tacy jak Draco Malfoy, którzy, sami sobą nic nie
reprezentując, będą uważali się za lepszych od innych, opierając
swą pychę na władzy i pieniądzach swych rodziców. Wszędzie
trafią się niesprawiedliwi nauczyciele, dla przewidywanych korzyści
faworyzujący tychże uczniów. Tymczasem Harry, wyśmiewany z
powodu braku rodziców, jego przyjaciel Ron Wesley - wykpiony
przez Malfoya za biedę ("Ojciec mi powiedział, że wszyscy
Wesleyowie są rudzi, piegowaci i mają więcej dzieci niż ich na to
stać"[2]) i jego przyjaciółka Hermiona - którą
Draco pogardza ze względu na jej pochodzenie z niemagicznej rodziny
- oni troje, dzięki przyjaźni, odwadze i wiedzy odnoszą zwycięstwo
nad siłami zła - i moralne zwycięstwo nad Malfoyem. Rehabilitują
się także w oczach kolegów z Gryffindoru, domu, do
którego
ich przydzielono, a któremu potrącono 150 punktów za
ich niesubordynację (choć w słusznej sprawie), przez co wszyscy
ich znienawidzili... W filmie trudno jednak te niuanse zauważyć -
bo ich tam po prostu nie ma.
Jest jeszcze
jeden istotny aspekt owego interpersonalnego wymiaru historii
Harry'ego Pottera. Otóż autorka pokazuje dzieciom, że należy
wystrzegać się łatwych wniosków i stereotypów, że
nie wolno szybko oceniać ludzi po pozorach. Postać Hermiony -
ściśle przestrzegającej regulaminu, zdobywającej najwyższe oceny
ze wszystkich przedmiotów, zawsze przygotowanej do lekcji -
udowadnia młodemu czytelnikowi, że ktoś, kto jest szufladkowany
jako "kujon" i "lizus", potrafi być wiernym,
zdolnym do poświęceń przyjacielem, a jego wiedza wyniesiona ze
szkolnej ławki potrafi ratować życie. Zaś profesor Snape,
złośliwy i niesprawiedliwy, nie tylko okazuje się nie być
sprzymierzeńcem sił zła, lecz przeciwnie - to właśnie on stara
się je powstrzymać. Ciekawy jest też proces uświadamiania sobie
przez chłopców tych spraw. Książka Rowling przemyca te
treści między wierszami i nie posługuje się łatwym dydaktyzmem.
Twórcom filmu zabrakło widać pomysłu lub może odwagi, by
nadać wyrazistość tej warstwie powieści.
"Profesor McGonnagal wprowadziła ich do jakiejś klasy,
zupełnie pustej, jeśli nie liczyć Irytka, który wypisywał
na tablicy sprośne słowa". Jednym z najbardziej bolesnych dla
fanów książki pominięć jest brak w filmie poltergeista
Irytka, złośliwego duszka, zajmującego się głownie psotami i
utrudnianiem innym życia. Irytek jest w książce ową szczyptą
soli dodającą smaku. Humor - często ów czarny, angielski, z
dobrej szkoły Monthy Pythona (n.b. John Cleese gra jednego z
duchów, Prawie Bezgłowego Nicka) - potraktowany został w
filmie niejednoznacznie. Wiele żartów tego typu po prostu
pominięto, co boli tym bardziej w sytuacjach, gdy ich niepominięcie
ani nie przedłużyłoby filmu, ani nie wymagałoby wielkich
nakładów
finansowych (bo ile może kosztować zrobienie transparentu z napisem
"Potter na prezydenta", który kibice Harry'ego
trzymali na trybunach w czasie, gdy grał on w meczu?) Zabrakło
wspaniałego hymnu Hogwartu ("Naucz nas, co pożyteczne, /
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie, / My zaś będziem wkuwać
wiecznie, / Aż się w próchno mózg rozsypie!")
czy przemowy dyrektora Dumbledore'a na powitanie uczniów
(przytaczam w całości): "Witajcie w nowym roku szkolnym w
Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym powiedzieć
kilka słów. Oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw!
Dziękuję wam." (Trwa tylko 13 sekund!!!). Albo choćby jednego
z haseł dających wejście do wieży ("Świński ryj"). Z
drugiej zaś strony scenarzysta (Nick Kloves) dodał od siebie kilka
naprawdę zabawnych szczegółów. W jego wersji
wypowiedź Hermiony po przejściu przez zakazany korytarz strzeżony
przez trójgłowego psa jest dużo trafniejsza: "Idźmy
stąd, zanim stracimy życie... lub, co gorsza, nas WYLEJĄ." I
komentarz Rona: "Ja chyba nie do końca chwytam jej system
wartości". Albo: rozczarowanie Harry'ego, gdy przy prezencie -
pelerynie-niewidce - znalazł karteczkę z napisem "Używaj
MĄDRZE". Także wykorzystanie ikon współczesnej kultury
dodało zabawności niektórym momentom: Hermiona, po
spetryfikowaniu Neville'a machająca różdzką i
chowająca ją za pasek jak samuraj, albo szaliki na szyjach
kibiców
meczu quidditcha (sport rozgrywany na latających miotłach z użyciem
czterch piłek). Przy okazji: mecz, pokazany wizualnie tak wspaniale,
jak to tylko możliwe w dobie efektów cyfrowych, w książce
jest mniej pokazany, a bardziej opowiedziany - przez komentatora, Lee
Jordana, którego relacja na żywo jest tyleż dynamiczna co
śmieszna - tu mecz bardziej widzimy, co stanowi kolejny uszczerbek
na humorze filmu.
A jeśli zahaczyliśmy już
o warstwę wizualną - to naprawdę jest w tym filmie na co
popatrzeć: John Seale -autor zdjęć, a także scenografowie i
kostiumolodzy naprawdę się postarali. Przepiękne jest stare
zamczysko, w którym mieści się Hogwart, przewspaniałe lotne
ujęcia przez gotyckie łuki pod sufitem, smugi światła, padające
przez wąskie okna, magiczny strop przedstawiający niebo,
wielopiętrowe, przesuwające się schody, obrazy na ścianach (na
których postaci poruszają się, podobnie jak na zdjęciach w
świecie czarodziejów), bożonarodzeniowa choinka, dekorowana
przez profesora Flitwicka, krajobrazy Szkocji, sowy - duże i małe,
puchate i pohukujące, a zwłaszcza śnieżna Hedwiga Harry'ego,
skomplikowany mechanizm zamka w banku Gringotta, czardziejska ulica
Pokątna w Londynie i jej krzywe domki. Bardzo dynamiczna jest scena,
gdy górski troll obraca w ruinę szkolną ubikację, maczugą
roztrzaskująć kolejne kabiny, a my oglądamy to z góry -
wspaniałe. Jeszcze piękniejsze są akcje w podziemiach Hogwartu:
bardziej nawet dramatyczne niż w książce zmagania bohaterów
z latającymi kluczami i z szachownicą. Te miecze, które
nagle zabłysły w rękach białych pionów! Gruz, w który
rozsypywały się zbite figury! Moment, kiedy stado kluczy goniących
Harry'ego wbija się ze stukiem w drzwi, za którymi się
schował! Zrezygnowano zaś z zagadki z eliksirami, którą
rozwiązała Hermiona - bo to fragment najmniej efektowny. (Najmniej
efekciarski może?) Z uwagi zwłaszcza na szachy, wyścig z kluczami
i mecz quidditcha ostrzegam przed oglądaniem filmu w salach ze słabą
kwadrofonią - traci się cztery piąte efektu.
Mali aktorzy są wspaniale dobrani (chociaż Harry trochę za bardzo
ulizany) - co cieszy tym bardziej, że mocno kontrastuje z
beznadziejną i sztuczną grą dzieci w większości polskich filmów
(vide chociażby Ciri w Wiedźminie). Oprócz trojga
głównych bohaterów pojawia się wiele naprawdę
udanych kreacji drugoplanowych (w różnym wieku). Ujmująco
sympatyczny jest Oliver Wood, kapitan drużyny Gryffindoru, wspaniały
czarnoskóry i z dredami na głowie Lee Jordan, komentujący
mecz, świetnie zagrany nierozgarnięty Neville Longbottom,
demoniczny, zimny jak stal profesor Snape, budząca grozę i szacunek
profesot Mc Gonnagal... Nie do opisania słowami jest woźny Filch
-
odrażający bardziej niż przerażający, łączący w sobie
wszelkie wstrętności wampirycznego upiora i odwiecznego archetypu
ponadczasowego menela wszystkich kontynentów. [3]
Polski dubbing jest poprawny, tylko, a może
aż dostateczny. To naprawdę wkurza, kiedy widzę, że
człowiek mówi co innego, niż słyszę że mówi.
Zwłaszcza jak siedzi się blisko ekranu. No, dobrze, wiem, że to
film dla dzieci, miałam już nie psioczyć, ale dlaczego nie dano mi
możliwości wyboru? Poza tym, dubbing mocno wiąże ręce
tłumaczowi: tak było i tutaj. Np. w scenie, kiedy Profesor
Dumbledore próbuje znaleźć toffi wśród fasolek
wszystkich smaków Bertiego Boota. Zjada i stwierdza: -
"woszczyna". Na widowni nikt się nie śmieje, bo dzieci
nie wiedzą, co to jest woszczyna. Gdyby powiedział "woszczyna
z uszu" to byłoby wszystko jasne, ale nie może powiedzieć, bo
ruch ust aktora trwa właśnie tak długo, by powiedzieć
"woszczyna".
(Żeby nikt nie pomyślał, że jestem
uprzedzona do dubbingu, to mówię, że polską wersję Shreka
oceniam na "celująco". Jest nawet lepsza niż
oryginalna.)
Jednego
szczegółu twórcom filmu wybaczyć nie można. Profesor
Dumbledore tłumaczy Harry'emu, dlaczego pokonał Voldemorta.
"Dlatego, że twoja matka oddała za ciebie życie. To
pozostawia trwały ślad". Czym jest owo "to"?
Zabrakło tu zdań: "Jedyną rzeczą, której Voldemort
nie rozumie, jest miłość. Jeśli ktoś kocha nas aż tak bardzo,
to nawet jak odejdzie na zawsze, jego miłość będzie zawsze nas
chronić." Zabrakło tego słowa: "miłość". W
filmie za mało jest miłości. Chociaż rodzice Harry'ego,
pojawiający się w magicznym lustrze, wzruszają do łez. Choć te
sekundowe migawki, kiedy Lily Potter z niemowlęciem w ramionach
ucieka przed Voldemortem i pada zabita przez niego, robią ogromne
wrażenie, powodują w widzącym to człowieku ogromny bunt, jak
można było uczynić krzywdę tej kobiecie, w której oczach
jaśnieją dobro i miłość. Ale te momenty - to za mało, by oddać
całą warstwę emocjonalną książki. Która jest w powieści
pokazana subtelnie, dyskretnie, przez słowa i gesty. Aż się prosi,
by przełożyć to na film. A jednak nie.
"Harry Potter" to film dla dzieci, należy więc zadać
sobie pytanie, czy został on stworzony poprawnie od tej strony. W
zasadzie po przeczytaniu książki młody widz wie, czego ma się
spodziewać (potteromaniacy nie pomijają żadnego, nawet drobnego
odstępstwa od książkowego oryginału). Dla młodszych dzieci nie
znających książki groza niektórych scen może być silnym
przeżyciem, ale w dobie japońskich kreskówek, rozwalanek
komputerowych i wiadomości telewizyjnych te wszystkie bajkowe
strachy to codzienność.
Podsumowując: stworzono film poprawny, zrobiony dobrze, z formalnym
i technicznym rozmachem, bez przekształceń i zwichniętych
rozwinięć, respektując książkowy oryginał, bez kreatywności na
siłę, ale mimo wszystko bez polotu. Choć może to i lepiej, bo
polot bywa zwichrowany, jak w Wiedźminie .
Na marginesie pozwolę sobie dodać dwie
myśli.
Jakiś czas temu "Nasz Dziennik"
grzmiał, że Harry Potter nie dość że promuje magię i New Age,
to jeszcze jest satanistyczny, antykatolicki i antyrodzinny[4]. Nie
wiem, dlaczego redaktor Stanisław Krajski pomyślał, że
Dursleyowie to sztandarowi katolicy (czyżby był przekonany, że tak
się zachowują katolicy?) - zresztą zważywszy na miejsce wydarzeń,
bardziej prawdopodobne jest, że to ci heretycy anglikanie. Tymczasem
cykl o Harrym wcale nie jest antyrodzinny, bo oprócz
rodziny Dursleyów jest pokazana rodzina Wesleyów,
która
odpowiada wszystkim standardom katolickości, nawet tej ideologicznie
pojętej: tylko ojciec pracuje zawodowo, podczas gdy matka zajmuje
się domem i wychowaniem dzieci, których ma siedmioro... Taki
wzorzec jest przecież w Naszym Dzienniku pochwalany.
Po drugie, książka (i film) w sposób bardzo chrześcijański
ujmuje problem dobra i zła. Szatanowi najłatwiej kusić człowieka,
gdy przekona go, że wartości nie istnieją, jednym słowem - gdy
omami ludzki umysł relatywizmem. W ten właśnie sposób
został omotany profesor Quirrell. "Lord Voldemort pokazał mi,
jak bardzo się myliłem. Nie ma czegoś takiego, jak dobro i zło,
jest tylko władza i potęga... I mnóstwo ludzi zbyt słabych,
by sięgnąć po władzę i potęgę". Czyż nie jest to
najtrafniejsza diagnoza naszych czasów? Czasów, w
których kategorie dobra i zła, wierności i przyjaźni
przestają się liczyć, bądź stają się wartościami
utylitarnymi, a liczy się tylko władza, sukces, pieniądz i
hedonistyczna samorealizacja?
SYNTEZA
Eksploracja
psychologiczna w powieściach XX wieku doprowadziła do rozbicia
postaci na wiązki
doznań, a także odesłała heroizm woli do lamusa. Rozmyślanie nad
Tolkienem zmusiło mnie do postawienia w jakimś artykule pytania: "Jak
to jest, że w literaturze XX wieku jedyną postacią bohaterską jest nie
człowiek,
ale hobbit?"
Czesław Miłosz [5]
Z trzech opisywanych tu ekranizacji ta trzecia
stworzona została z największym rozmachem. Prace nad Drużyną
Pierścienia, pierwszą częścią trylogii Władca Pierścieni
trwały parę lat, pobito kolejny rekord w wydawaniu pieniędzy, film
trwa trzy godziny, a zrealizowano go na podstawie książki
uwielbianej przez sto milionów czytelników na całym
świecie, uznanej przez Brytyjczyków za powieść stulecia.
Książki, która zapoczątkowała gatunek fantsay i trwale
określiła jego charakter. Książki, na podstawie której
powstały setki systemów RPG[6], tysiące stron internetowych,
która stała się tematem licznych opracowań i
konferencji literaturoznawczych. Szanse na sukces filmu, bądź
przeciwnie - na kompletną klapę były tu największe. Więc
człowiek taki jak ja, który czytał Tolkienowską Trylogię[7]
u progu dorosłości i który został przez nią trwale
mentalnie naznaczony, idzie do kina na nocną premierę z ciężkim
sercem: czy zobaczy cud, czy katastrofę?
Peter Jackson miał koszmarnie trudne zadanie: zamienić na trzy
godziny filmu sześćset stron powieści, żyjącej w wyobraźni
czytelników od pół wieku, wielokrotnie ilustrowanej.
Uzbroiwszy się w rozum i pokorę, postąpił odwrotnie niż twórcy
Wiedźmina: wyszedł naprzeciw miłośnikom książki,
stwierdziwszy, że nie jest od nich mądrzejszy. Zaangażował do
prac nad wizualną stroną filmu Alana Lee i Johna Howe - dwóch
najbardziej znanych i najbardziej lubianych ilustratorów
Trylogii . Studiował strony internetowe i grupy dyskusyjne
dotyczące książki. A cała ekipa czytała powieść codziennie
podczas zdjęć, by nasycić się jej klimatem i przenieść to na
ekran. Na to nie trzeba pieniędzy - na to wystarczy odrobina
przyzwoitości. Połowa obsady Wiedźmina do braku takiej
przyzwoitości otwarcie przyznawała się przed prasą.
Reżyser uparł się, że każda z trzech części filmu będzie
trwać trzy godziny (choć producenci sugerowali stworzenie dwóch
części po dwie godziny). Była to decyzja ryzykowna, trudno było
bowiem przewidzieć jak zareaguje kinowa publiczność. Czy film nie
wyda się zbyt długi tym, którzy książki nie czytali, i czy
nie będzie za krótki dla fanów. Bo nawet w stu
osiemdziesięciu minutach nie da się w całości zmieścić
sześciuset stron.
Nad scenariuszem, oprócz
reżysera, pracowały Philippa Boyens i Fran Walsh, nie wypuszczając
z rąk książki. "Nie przestawaliśmy jej czytać. W ciągu
trzech lat nie było nawet jednego dnia, żebyśmy nie brali jej do
ręki"[8]. W mojej subiektywnej opinii (z którą nie
wszyscy moi znajomi miłośnicy Tolkiena się zgadzają) dokonali oni
swego rodzaju optymalizacji fabuły: kluczowe jej momenty
przedstawiono w sposób skondensowany, logiczny i jasny,
czasami w jednej scenie łącząc kilka motywów. Powieść
Tolkiena jest par excellence epicka - fabularnie
rozlewna i szeroka, maluje świat pełen szczegółów
i nieskończenie ogromny. Niemożłiwością byłoby potrktować ją
jako scenariusz i "dosłownie" przenieść na ekran.
Powieść poprzedzona jest długim prologiem, w którym opisani
są hobbici: ich wygląd, obyczaje, kultura duchowa i materialna.
Wspomniane są inne wolne plemiona Śródziemia - ludzie,
krasnoludy i elfowie. Czytelnik dowiaduje się, jak Pierścień
znalazł się u Bilba i na podstawie jakich przekazów, przez
kogo i w których latach redagowanych, spisana została ta
historia. Oprócz "zarysowania tła" wstęp ów
pełni dwie inne ważne funkcje. Po pierwsze sprawia, że czytelnik
odbiera ów baśniowy świat jako bardzo realny - bo nie
może być nierzeczywistą ziemia posiadająca ustrój,
królewskich pisarzy dokumentujących historię wojen i
wyselekcjonowane gatunki fajkowego ziela. Po drugie zaprezentowana
jest tu ukochana ojczyzna hobbitów, Shire, kraina żyzna
i spokojna, którą bohaterowie będą musieli opuścić,
by wypełnić trudną misję dla jej ocalenia. Ten punkt odniesienia,
którym jest Shire, mityczny środek świata, to podstawa
konstrukcji psychiki bohaterów. Ich misja dzięki temu nabiera
jeszcze głębiej heroicznego charakteru. Nie są oni bowiem
poszukiwaczami przygód, lecz domatorami i miłośnikami
spokoju.
W filmie funkcję zarysowania tła
spełnia prolog - w kilkunastu zdaniach nakreślona historia
Pierścienia: nieco rozszerzona wersja wiersza zamieszczonego na
początku książki i pokazanie momentu, w którym Pierścień
trafił do Bilba Bagginsa. Zaś początkowe sceny - przyjazd Gandalfa
do Hobbitonu - spełniają pozostałe zadania prologu. Najważniejszy
w owej introdukcji jest bowiem Shire: pola, na których pracują
hobbici, małe, kędzierzawe hobbicięta biegające po łąkach,
targ, gospoda, norki o okrągłych drzwiach i oknach, pod którymi
rosną kwiaty. Szczęśliwe, spokojne życie.
Potem jest wszystko niemal tak, jak w książce - przyjęcie
urodzinowe, odejście Bilba, odkrycie prawdy o pierścieniu przez
Gandalfa, początek misji Froda... Dobrym pomysłem na stopniowanie
napięcia i uświadomienie widzowi jak groźne są złe moce było
pokazywanie przygód Czarodzieja na przemian z wędrówką
hobbitów do Bree (w książce dowiadujemy się o przyczynach
spóźnienia Gandalfa nie z narracji, ale z jego własnych ust,
gdy opowiada o tym Frodowi w Rivendell).
Fabuła zachowuje swą jasność mimo pominięcia wielu długich
rozmów i szczegółowych opisów przygotowań,
działań i okoliczności. Zarykowałabym nawet tezę, że
klarowności owej zaszkodziłoby niedokonanie owych pominięć.
Celuloid jest innym nośnikiem niż papier.
Odpowiedź na pytanie, czy kompresja nie została posunięta za
daleko, jest przecząca bądź twierdząca w zależności od
indywidualnych upodobań. Czytelnicy zafascynowani postacią Toma
Bombadila nie wybaczą Jacksonowi pominięcia jego wątku, choć i
oni przyznać muszą, że epizod w Starym Lesie bardzo luźno łączy
się z resztą fabuły. Mi trudno było przeżyć zastąpienie mego
ulubionego elfa Glorfindela przez Arwenę - bo w książkowym
oryginale to on odnajduje hobbitów przed brodem Bruinen.
Córka
Elronda pojawia się w książce dopiero w Rivendell. Mimo to nie
można mówić tu o "przesadnym wyeksponowaniu w duchu
politycznej poprawności" owej roli kobiecej - dodano jej
przecież w sumie kilka filmowych minut. Wyeksponowanie - owszem, ale
czemuż od razu przesadne? Galadriela zaś w ogóle nie jest
"wyeksponowana" - jej rola nie jest ani większa, ani
mniejsza niż w powieści.
O tym, jak dalece
twórcy filmu zrozumieli przesłanie książki świadczy
natomiast inne "wyeksponowanie", przez nikogo ani nie
krytykowane, ani nie zauważone. Chodzi o rozmowę Gandalfa z Frodem,
która w filmie odbywa się w kopalni Moria, a w powieści -
jeszcze w Hobbitonie.
"-Wolałbym, żeby
się to nie zdarzyło akurat za mojego życia - powiedział Frodo.
(...)
-Podobnie jak wszyscy, którym
wypadło żyć w takich czasach. Ale nie mamy na to wpływu. Od nas
zależy jedynie użytek, jaki zechcemy zrobić z darowanych nam lat.
"
Po czym Frodo mówi o Gollumie:
"-Jakże mi żal, że Bilbo nie zadźgał
tej poczwary, skoro miał po temu okazję!
-Żal? Przecież to właśnie żal i litość wstrzymały wówczas
jego rękę. (...) Wielu spośród żyjących zasługuje na
śmierć. A niejeden z tych, którzy umierają, zasługuje na
życie. Czy możesz ich nim obdarzyć? Nie bądź więc tak pochopny
w ferowaniu wyroków śmierci." [9]
Słowa te, rozbrzmiewające w ciszy i ciemnościach Morii, w
powietrzu aż ciężkim od strachu i niepewności, nabierają
niesłychanej siły i wymowy. Frodo nie mówi o abstrakcyjnym
zagrożeniu, którego powagi jeszcze nie przeczuwa - jak w
książce. Moria jest nie tylko najgłębszym dnem Śródziemia
- jest ona najbardziej przerażającym, najczarniejszym odcinkiem
misji Drużyny Pierścienia, zmuszonej do wielodniowego marszu przez
labirynt podziemych korytarzy. Właśnie w tym miejscu padają słowa
o odpowiedzialności, o wartości miłosierdzia i poświęcenia,
które są streszczeniem sensu całej Trylogii. Frodo
przypomina je sobie w chwili, gdy musi podjąć decyzję o
kontynuowaniu swej misji - i to one pomagają mu dokonać właściwego
wyboru.
Jedyna rzecz z Jacksonowskiej wizji, z
którą pogodzić się nie umiem, to sposób, w jaki
pokazani zostali w filmie niektórzy elfowie -
najszlachetniejsze z plemion Śródziemia, istoty mądre,
piękne i nieśmiertelne. Elf Legolas zostaje członkiem Drużyny
Pierścienia i towarzyszem misji Froda. W najpiękniejszym z moich
snów nie udało mi się zwizualizować elfa
doskonalej niż uczynił to Orlando Bloom w roli Legolasa. "Wiecie,
jak kot potrafi wskoczyć na stół i nagle znieruchomieć? Nie
idzie przed siebie, tylko przystaje, całkowicie nieruchomy i
czujny? Koty nigdy nie wydają się sztywne ani ciężkie, zawsze są
wdzięczne i zwinne, a jednocześnie uważne. Właśnie taki jest
Legolas"[10] - mówi aktor o kreowanej przez siebie
postaci i w stu procentach realizuje owo założenie. Coś bardzo
nieuchwytnego i subtelnego jest w elfie, nienazwana tajemniczość, a
zarazem wielka siła, które przejawiają się w każdym geście
czy słowie, w sposobie poruszania się czy napinania łuku. Takie
właśnie są elfy u Tolkiena - istnieją jednocześnie w
rzeczywistości materialnej i nadmaterialnej, więc my, śmiertelni
ludzie, nie możemy objąć umysłem ich fascynującego świata. Nie
rozumiemy elfów, ale ich podziwiamy - i dlatego, mimo iż w
Trylogii głównymi bohaterami są hobbici, to często
elfowie są ulubionymi postaciami czytelników i graczy RPG.
Skoro filmowy Legolas jest tak doskonały, to
dlaczego nie wszyscy pozostali elfowie mogli być tak jak on
postaciami i uduchowionymi, i silnymi jedocześnie? Elrond jest
trochę zbyt konkretny, ale można mu to wybaczyć - on wiele
zniósł
przez ponad trzy tysiące lat życia. Natomiast w scenie powitania w
Lorien Keleborn i jego małżonka są denerwująco sztywni i
przerysowani. Galadriela, choć o doskonałej urodzie, jest
demoniczna, odległa i obojętna i nie budzi zaufania nawet wtedy,
gdy nie jest kuszona przez pierścień. Scena kuszenia zaś -
efektowna wizualnie i naprawdę przerażająca - jest jednak
przesadzona i trochę przez to niesmaczna.
Honor drużyny ratuje Arwena (Liv Tyler), jej twarz bez
hollywoodzkiej tapety, jej chłodny spokój, skaleczenie od
gałązki na twarzy, łzy nad umierającym Frodem. Melodia jej głosu,
kiedy mówi po sindarińsku, czyli w języku elfów.
Mowa elfów jest tym elementem,
który
w skondensowany sposób obrazuje stosunek twórców
filmu do materiału literackiego, z którym odważyli się
zmierzyć. Tolkien w tekście Trylogii przytoczył dosłownie
zaledwie kilka zdań w sindarińskim, ale w swych notatkach
pozostawił obszerną dokumentację dotyczącą historii, słownictwa,
wymowy i gramatyki tego języka. Jackson i jego współpracownicy
zadali sobie trud, by odtworzyć wypowiedzi postaci w ich oryginalnym
brzmieniu i wprowadzić je do scenariusza. Co więcej: aktorzy nie
wkuwali jedynie na pamięć swoich kwestii, ale uczono ich po prostu
mówić po sindarińsku, aby każdemu wyrobić indywidualny
akcent!
Dbałość o najdrobniejsze szczegóły
widoczna jest zresztą na każdej płaszczyźnie filmu. Od
specjalnego doboru barw i rodzaju tkanin kostiumów, które
miały podkreślać charakter postaci, przez kute przez kowala
elementy uzbrojenia, specjalnie zasadzone w filmowym Hobbitonie
warzywa i ścieżki, które wytyczono, a potem pozwolono im
zarosnąć chwastami, po spiczaste uszy elfów i hobbitów
wystające spomiędzy włosów (a nie chowające się pod
nimi!). Można wzruszyć ramionami i rzec: no tak, jak ma się taką
forsę... Ale sztuka filmowa, podobnie jak poezja, nie znosi
mierności, więc lepiej nie robić czegoś wcale niż robić źle.
Zresztą, można zadbać o wizualną stronę filmu na inne sposoby,
nie wymagające nakładu środków, ale raczej tak zwanego
pomyślunku. Niewiele kosztuje piękne komponowanie kadru, którego
przykłady we Władcy Pierścieni mamy co chwilę. Słońce
podświetlające włosy Gandalfa i Froda oraz liście drzew w tle,
obrysowujące sylwetki hobbitów pracujących wśród
rozsłonecznionego rzepaku. Wnętrze domu Bilba: płomienie świec,
dym z fajki, oczy Gandalfa widoczne przez zawijasy żyrandola. Frodo
pakuje się, by wyruszyć z Pierścieniem - dynamika kadru genialnie
oddaje niepokój i wstrząs jakie hobbit przeżywa. Sylwetki
Gandalfa, Froda i Sama na tle chmur o świcie. Czarodziej w
bibliotece, w migoczącym blasku pochodni, przerzucający zakurzone
księgi. I tak dalej - a to dopiero początek. O tym, co można
obejrzeć, nie ma zresztą sensu mówić, gdyż obraz jest do
oglądania, a nie do werbalizowania.
Niektórzy
miłośnicy prozy Tolkiena zarzucali filmowi efekciarskie
uatrakcyjnienie w duchu Matrixa, tak aby film sprostał standardom
percepcyjnym pozbawionych wyobraźni ludzi wychowanych na grach
komputerowych. Moim zdaniem formułowanie tej konkluzji jako tak
ciężkiego zarzutu jest głęboko niesprawiedliwe. Film jest sztuką
audiowizualną i lekceważenie plastycznej jego strony oraz naiwna
wiara, że "głębia" da się zawrzeć w dialogach bądź w
postmodernistyczno-turpistycznym i oszczędnym obrazie prowadzi do
takich efektów jak w wyżej opisanym Wiedźminie.
Stwierdzanie, że dynamiczny kadr jest wadą filmu to świadectwo
jakiegoś przeintelektualizowania i snobizmu. Ciekawe skąd w
ludziach taka nieufność do FORMY - tak jakby nędza formy pociągała
za sobą automatycznie bogactwo treści. [W pierwszej klasie liceum
wierząc w taki związek zakochałam się w najbrzydszym chłopaku w
szkole. Ta historia pozwoliła mi się przekonać że sprawa nie jest
tak prosta.]
Zresztą sporo z tych pomysłowych ujęć jest
naprawdę bardzo wymownych. Może rzeczywiście ucieczka przez
płonącą Morię i te walące się w bezdenne przepaście gruzy
murów nie są nasycone jakąś wielką intulektualną
zawartością, ale "ufilmowiona" duchowa walka Bilba z mocą
Pierścienia - jego twarz widziana z dołu przez dłoń, klejnot
spadający na posadzkę - to trzeba zobaczyć. Albo: odbijający się
w powierzchni Pierścienia uczestnicy narady u Elronda, którzy
zamiast się jednoczyć przeciwko Sauronowi, kłócą się -
oni w Pierścieniu władzy, władza Pierścienia w nich - ileż
tu znaczeń. Proza Tolkiena, mimo wielu szczegółowych
opisów,
nie jest bardzo impresyjna, jeśli chodzi o ruch lub obraz - dominuje
w niej narracja relacjonująca i statyczne opisy. Mimo tego bardzo
działa na wyobraźnię i ma nieuchwytny, wspaniały klimat. Mimo
tego - a może właśnie dlatego. To, co nie zostało opowiedziane,
każdy może wyobrazić sobie po swojemu. Część fanów
Tolkiena uznała, że jednak proza ich ulubionego autora nie da się
przełożyć na obraz. "To, co w powieści tajemnicze, zakryte,
magiczne, po przeniesieniu na ekran staje się co najwyżej
spektakularne. Udosłowniona metafora traci swoją siłę. Gdy w
powieści Gandalf walczy z przedwiecznym złem, monstrualnym
Balrogiem, zasadniczo domyślamy się jedynie jego postaci, czując,
że nie o szczegóły wyglądu tu idzie. Komputerowa
wizualizacja pozbawia tę postać symbolicznych znaczeń, każąc
myśleć jedynie o technologicznej sprawności przemysłu kinowego."
[11]. Osobiście nie podzielam tego pesymizmu - film zupełnie
pozbawiony wizualnej dosłowności upodobniłby się do twórczości
Hitchkoka. (Jackson z tej stylistyki także potrafi korzystać - na
przykład w przerażającej a operującej niedomówieniami
scenie zabicia Isildura.) Podziwiam tu raczej odwagę reżysera,
który podjął się pokazania nieopisywalnego - wiedząc, że
krytykować go będą ci, którzy wyobrazili to sobie inaczej
niż on. Wizja Jacksona jest jednak bardzo szczera i przez to godna
szacunku. Czym innym bowiem jest dookreślenie niedookreślonego -
film zakłada bowiem wizualizację dokładniejszą niż w słowie - a
czym innym zmiana fioletowego kapelusza na zielony, by lepiej pasował
do krajobrazu.
Skróty w fabule są
zrozumiałe i akceptowalne, lecz pewne uproszczenia warstwy
psychologicznej budzą więcej zastrzeżeń. Pokrzywdzony został tu
Boromir - którego osobowość w książce nie ograniczała się
tylko do politycznych ambicji i naiwnej wiary w to, że Pierścienia
można użyć, by chronić swój naród, a więc w dobrej
sprawie. Zaś filmowy Aragorn jest chwilami zbyt twardy i nieczuły,
zbyt wspaniały, władczy i królewski. Przyjaźń między
przedstawicielami różnych, nierzadko skonflitowanych plemion,
którzy tworzą drużynę, powstaje w książce stopniowo, gdyż
muszą oni często pokonać wzajemną nieufność. Ten sojusz Wolnych
Plemion przeciwko złu ma bardzo głęboką wymowę. Zapytał mnie
ktoś: "Dlaczego krasnoludy i elfowie się nie lubią?"
Odpowiedziałam: "Z tych samych przyczyn, dla których nie
lubią się Azerowie i Ormianie, Arabowie i Żydzi. Nikt już nie
pamięta, jak i kiedy to się zaczęło". W tym kontekscie
przyjaźń między Gimlim i Legolasem to godny naśladowania przykład
- z tym że jej po prostu nie ma w filmie - a raczej: w kinowej
wersji filmu, gdyż reżyserska, która ma się ukazać na DVD
we wrześniu, dłuższa o pół godziny, ma ponoć pogłębioną
warstwę psychologiczną. Istnieje też, nieprzeznaczona do
dystrybucji, wersja pięciogodzinna, po której wszyscy fani
obiecują sobie uzupełnienia wszelkich skrótów.
Zorganizowali zresztą petycję w sprawie jej upublicznienia,
którą
podpisało mnóstwo ludzi na obu kontynentach. Może New Line
Cinema złamie się...
Jeszcze jednego wymiaru
zabrakło mi w filmie - choć może brak ten uzupełnią druga i
trzecia część. Chodzi o klimat dekadencji i przemijania. Świat
opisywany przez Tolkiena przeżywa początek końca, stoi u progu
zmierzchu. Elfowie odchodzą ze Śródziemia, a wraz z nimi ich
wspaniała kultura i duchowość. Nadchodzi era dominacji ludzi -
słąbych, podzielonych, skonflikowanych, którzy ponad
wszystko pożądają władzy. A jak wygląda efekt tych zmian - nasz
świat współczesny, świat ludzki - widzimy wszyscy.
* * *
Wiedźmin (teza) stworzony był z
inwencją i pomysłowością (zwichniętą) i okazał się filmem
słabym.
Harry'ego Pottera (antytezę)
nakręcono bez inwencji i w efekcie powstał film poprawny.
Władca Pierścieni powstał przy dużym wysiłku kreatorskim,
a mimo to jest filmem nie tylko poprawnym, lecz dobrym - a wręcz, by
nie rozpłynąć się w superlatywach - z małymi zastrzeżeniami
genialnym. I ma szansę zostać trylogią dziesięciolecia i
zdominować wyobraźnię pokolenia, podobnie jak Gwiezdne wojny
(stare gwiezdne wojny) dwadzieścia lat temu. Wbrew temu wszystkiemu,
co mówi się o Oskarach, mimo iż dostał cztery statuetki -
za zdjęcia, muzykę, charakteryzację i efekty specjalne[12] - w
tych kategoriach bije on wszelkie mistrzostwo świata.. Efekty są
jak dobry makijaż: niewidoczne, ale skuteczne. Ale sekretem filmu
nie są miliardy dolarów włożone w oranie nowozelandzkich
pól i sadzenie na nich kapusty, w ręcznie robione ubrania i w
komputerowe pomniejszanie hobbitów i krasnoludów.
Sekretem jego jest miłość. Christopher Lee (Saruman): "Zawsze
marzyłem o tym, żę pewnego dnia ktoś zrealizuje film na podstawie
Władcy Pierścieni, a ja w nim zagram. Najpierw przeczytałem
Hobbita, a potem pochłonąłem wszystkie trzy tomy Władcy
Pierścieni w miarę, jak się ukazywały. Od tego czasu [od 1954
roku!- przyp. mój] przynajmniej raz w roku wracam do tej
książki". "Te filmy - mówi Peter Jackson o trzech
częściach Władcy Pierścieni - są naprawdę dziełem i owocem
miłości: nakręcone dla fanów książki i przez fanów
książki"[13]. Co widać, i słychać, i czuć.
PRZEMYSŁ KSIĄŻKOWY KONTRA PRZEMYSŁ FILMOWY
Pytanie towarzyszące premierom ekranizacji
trzech bestsellerów brzmiało: czy film - jako łatwiejszy w
odbiorze, nie wymagający wysiłku imaginacyjnego i intelektualnego,
nie odwiedzie ludzi od czytania książek?
Po
premierze Wiedźmina książki Sapkowskiego nie zniknęły
nagle z półek księgarń - czemu dziwić się trudno. W
Harrym Potterze wychowawcy i rodzice widzą szansę na
zainteresowanie dzieci książkami w ogóle i odrodzenie
dziecięcego czytelnictwa. Popularność czterech tomów nie
ukończonego jeszcze cyklu, którego pierwszą część właśnie
sfilmowano, nie słabnie od paru lat. Niestety, wiele dzieci poza
Harrym Potterem nie sięga do nieczego innego, młodsze wręcz
postrzegają to jako swego rodzaju zdradę, za sprzeniewierzenie się
Harry'emu, tak jakby pomiędzy poszczególnymi książkami
istniała wrogość (w podobny sposób moje pokolenie
postrzegało muzykę - depesze nienawidzili się z rapowcami, metale
z rockerami etc). Wielu z tych, którzy wybrali się na Władcę
Pierścieni, przeczytało książkę po raz pierwszy przed
pójściem - aby zachować odpowiednią kolejność. Niektórzy
żałowali tego potem, gdyż w kinie, nie wiedząc jak sprawy się
potoczą, mieliby lepsze katharsis. Natomiast ogromne masy tych,
którzy nie czytali Tolkiena w ogóle, wręcz rzuciło
się na powieść - nie tylko po to, by z drugiego i trzeciego tomu
dowiedzieć się, co będzie dalej. Znajomy, polonista, dorosły i
poważny człowiek, ojciec dwójki dorastających dzieci,
mówił
mi: "Byłem zafascynowany. Nie sądziłem, że w moim wieku
jakakolwiek książka może mnie jeszcze tak zachwycić".
Przypisy:
1. Wszystkiem zamieszczone w tekście
cytaty z opowiadań Andrzeja Sapkowskiego podaję na podstawie wydań:
Miecz przeznaczenia, superNOWA, Warszawa 1996, i Ostatnie
życzenie, superNOWA, Warszawa 1998.
2. Cytaty na podstawie
książki Jeanne K. Rowling Harry
Potter i kamień filozoficzny,
przeł. Andrzej Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2000.
3. W
rolach głównych wystąpili: Daniel Radcliffe - Harry Potter,
Emma Watson - Hermiona Granger, Ruppert Grint - Ron Weasley, Tom
Felton - Draco Malfoy, Alan Rickman - Prof. Severus Snape,
Richard Harris - Prof. Albus Dumbledore, Robbie Coltrane -
Rubeus Hagrid, Dame Maggie Smith - Prof. McGonagall, Ian Hart - Prof.
Quirrell, Sean Biggerstaff - Oliver Wood. David Bradley - Argus
Filch. Reżyseria: Chris Columbus.
4. Stanisław Krajski,
Dyskretny urok New Age, Nasz Dziennik z 19 lutego 2001.
5.
Czesław Miłosz, Hobbit: bohater XX wieku, Tygodnik
Powszechny 2002 nr 8, s. 9.
6. Role Plaing Game - gra w
kilkuosobowym zespole, polegająca na imaginacyjnym wcielaniu się
uczestników w postaci i kierowaniu nimi. Zdarzenia
zewnętrzne ustalane są przez prowadzącego grę na podstawie
scenariusza i rzutów kostkami. Do gry nie używa się żadnych
plansz ani rekwizytów.
7. Mam świadomość, że termin
Trylogia w odniesieniu do książki jest nieprawidłowy: jej
podział na trzy woluminy to kwestia czysto edytorsko-techniczna.
Więcej na ten ten temat pisze Marek Gumkowski w nocie wydawniczej
zamieszczonej w pierwszym tomie wydania Władcy Pierścieni
Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego Muza SA, Warszawa 2002, s. 7.
Jest to jednak termin powszechnie przyjęty i zrozumiały, więc
zdecydowałam się na jego używanie.
8. Brian Sibley, Władca
Pierścieni. Przewodnik po filmie, przeł. Aleksandra
Jagiełowicz, Warszawa 2001, s. 15.
9. Wszystkie cytaty na
podstawie: J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni , w tłumaczeniu
Marii Skibniewskiej, Warszawa 2002.
10. Sibley, op. cit.,
s. 44.
11. Andrzej Franaszek, Zagubione w przekładzie,
Tygodnik Powszechny 2002 nr 8, s. 13.
12. Nagrody Akademii
otrzymali: Andrew Lesnie (zdjęcia), Howard Shore (muzyka), Peter
Owen i Richard Taylor (charakteryzacja), Jim Rygiel i Richard
Taylor (efekty specjalne).
13. Sibley, op. cit., s. 7, 51.